Ryan Murphy i Brad Falchuk już od prawie dekady serwują nam kolejne odsłony American Horror Story. I mimo że od czasu do czasu sugerują istnienie całego uniwersum, a nawet przenoszą w czasie i przestrzeni co ciekawsze postacie, każdego roku proponują nam zupełnie inne danie. Zawsze świetnie przyprawione, zawsze sycące feerią smaków i zapachów, ale inne. Nie inaczej było i tym razem. Dziewiąty sezon kultowego serialu, choć z obsadą okrojoną jak nigdy dotąd, nie zawiódł.
American Horror Story: 1984 to kawał naprawdę świetnego samoświadomego slashera w klimacie lat 80. Co prawda fanów niepokoił brak gwiazd serii – Karthy Bates, Evan Peters, Jessica Lange, Sarah Poulson, czy Angela Bassett zrobili sobie rok wolnego. Serialowi nie wyszło to jednak na złe. Pozwoliło to pokazać talent świeżej krwi – przebojową Billie Lourd, niemożliwie pewnego siebie Zacha Villę, Cody’ego Ferna, czy powracającego pod skrzydła Murphego i Falchuka po kilku latach przerwy Johna Carrola Lyncha (nawet jeżeli jego nazwisko nic wam nie mówi, z pewnością pamiętacie go jako charakterystycznego aktora drugiego planu – pojawił się m.in. w Gran Torino, Wyspie tajemnic czy Zodiaku).
Najjaśniejszą gwiazdą jest jednak bez wątpienia Emma Roberts. Choć większość fanów kojarzy ją głównie z ról pyskatych nastolatek z przerośniętym ego, w roli ułożonej Brooke Thompson sprawdza się tak samo dobrze. Kreacjom aktorskim ciężko coś zarzucić – są jednocześnie przerysowane i nie rozsadzają ram konwencji, w jakiej zdecydowali się tworzyć Murphy i Falchuk. A ta jest specyficzna.
Do dziewięciu razy sztuka
Wzorem poprzednich sezonów twórcy serwują nam przeplatankę zdrad, sojuszy, morderstw i niespodziewanych zwrotów akcji. Całość prezentuje się tak, jakby serial zatrzymał się gdzieś w połowie pomiędzy opowieścią na serio, a krwawym żartem z samego siebie. Jest to jednocześnie największy zarzut i największa zaleta produkcji – fani tej konwencji będą uradowani, przeciwnicy zaś i tak pewnie zrazili się do American Horror Story najdalej po trzecim sezonie, więc nawet nie zapoznają się z American Horror Story: 1984.
Świeżo mielone ludzkie mięso Falchuk i Murphy doprawiają sztampowymi dialogami nie przypadkiem. Skoro serial ma nawiązywać stylistyką do lat 80., musi być jednocześnie soczyście krwawy i campowo konwencjonalny. Pod tym względem twórcy ugryźli temat zupełnie inaczej niż bracia Dufferowie w Stranger Things. Flagowa produkcja Netflixa to bowiem list miłosny do cudownych lat 80. – ckliwy, nostalgiczny, do bólu sentymentalny, ale jednak napisany językiem XXI wieku. Dufferowie opierają siłę swojego serialu na scenografii, muzyce, codzienności dzieciaków urodzonych 40 lat temu.
Tyle że sama konstrukcja jest do bólu współczesna. Współczesny jest sposób prowadzenia narracji, współczesne są dialogi, relacje społeczne, zwroty akcji, oprawa dźwiękowa towarzysząca starciu z nieznanym, nawet samo nieznane. Dziewiąty sezon American Horror Story to zupełnie inna bajka. Oba widowiska łączy tylko szeroko poetyka tematyka grozy i akcja umiejscowiona w latach 80. Poza tym inne jest wszystko. Murphy i Falchuk bowiem przemówili do widza w języku sprzed ponad 30 lat. Krzykliwym, krwawym, momentami tandetnym, ale też w swojej schematyczności nad wyraz oryginalnym. Dla widza niemającego nigdy styczności z kinem grozy lat 80. nowa odsłona American Horror Story może być tylko kiczowatym slasherem z paroma możliwymi do przewidzenia plot twistami. Kto jednak miał okazję poznać, choć kilka z produkcji tamtego okresu, będzie mógł nacieszyć zmysły umiejętnie porozmieszczanymi właściwie w każdej scenie easter eggami. Twórcy mrugają do nas przez wszystkie dziewięć odcinków. I wychodzi im to naprawdę dobrze.
Sama opowieść rozpoczyna się banalnie – grupa młodych ludzi przyjeżdża do obozu Redwood, w jakim niegdyś zbiorowego morderstwa dokonał psychopatyczny Brzęczyk.
Szybko skazany i osadzony szaleniec niebawem stał się w środowisku fascynatów seryjnych zabójstw prawdziwą legendą. Wśród obozowiczów ma on zarówno swoich fanów, jak i zajadłych wrogów. Jak łatwo można się domyślić, którejś nocy znów zaczynają ginąć ludzie… Każda następna informacja jest już spoilerem, więc ograniczę się do stwierdzenia, że tam, gdzie klasyczny slasher się kończy, 1984 dopiero się zaczyna. Widać to zresztą już w zwiastunie.
Ostatnio Murphy i Falchuk wspominali, że mają w planach jeszcze jedenaście sezonów. To liczba jak na obecne standardy absolutnie kosmiczna. Tyle że jeżeli komuś miałoby się udać utrzymać widownię przez 20 lat, mogliby tego dokonać tylko oni. Złośliwi przed premierą każdego sezonu twierdzili, że tym razem nie może się już udać przedstawienie czegoś oryginalnego. Nie może się udać kupienie widza zupełnie innym miejscem akcji, konwencją, stylistyką… A jednak wychodzi.
1984 to coś, czego jeszcze w historii American Horror Story nie było.
Krytycy duetu showrunnerów mogą pytać się bardziej – kiedy wreszcie uda im się któryś sezon zepsuć? Do dziesięciu razy sztuka? Jedenastu? Dwudziestu? A może uda im się utrzymać poziom do samego końca? Nawet jeżeli nie i American Horror Story: 1984 będzie ostatnim sezonem uwielbianym zarówno przez widzów, jak i krytyków, zawsze będziemy mogli wrócić do Redwood i zanucić:
https://www.youtube.com/playlist?list=PLhaN7O-mztxuGGGblkrJ8Y_Toihjnjclj
Oglądaj serial “American Horror Story” w serwisie Amazon Prime Video ▶
Recenzja serialu American Horror Story: 1984
Werdykt
Duet Murphy/Falchuk kolejny raz nie zawodzi.