Chociaż jeszcze przed premierą Avengers: Wojna bez granic wmawiano nam z uporem maniaka, że Avengers: Koniec gry to zupełnie osobny byt, tak dziś wiem, iż był to jedynie zabieg marketingowy. Najnowsze dzieło Marvel Studios jest bezpośrednią kontynuacją zdarzeń, które miały miejsce w poprzednim widowisku.
Avengers: Koniec gry różni się od poprzednika tonem opowieści. Jednak sama historia rozpoczyna się zaledwie kilka dni po tragedii, która dotknęła wszechświat za sprawą wymazania połowy istot żywych przez Thanosa. Bohaterzy przy wsparciu Kapitan Marvel ruszają w przestrzeń kosmiczną, by odebrać Rękawicę Nieskończoności i rozprawić się raz na zawsze z przeciwnikiem. Jednak rzeczy nie idą po ich myśli.
Po pięciu latach od tych zdarzeń spróbują jeszcze raz. Z tą różnicą, że tym razem ich misja będzie miała o wiele bardziej wyrafinowany charakter. Początkowo część z nich nie wierzy w powodzenie nowego, niemal niedorzecznego planu, ale stracili wszystko, więc nie zaszkodzi jeszcze raz spróbować naprawić to, co napsuł Szalony Tytan. Co zrobią? Czy im się uda? Jakie ofiary poniosą podczas misji? Tych wszystkich rzeczy dowiecie się już w kinie, bo jak to zdroworozsądkowo zaznaczyli twórcy: #DontSpoilAvengersEndgame, żeby nie zepsuć zabawy innym. W końcu w świecie filmu nie ma nic lepszego niż efekt zaskoczenia na fotelu kinowym. A tego elementu widowisko oferuje sporo.
Przez większość Avengers: Koniec gry obserwujemy oryginalnych Mścicieli, czyli Kapitana Amerykę, Iron Mana, Thora, Hulka, Czarną Wdowę i Hawkeye’a, którym towarzyszy Ant-Man, Rocket Raccoon, Nebula oraz War Machine. Każdy z bohaterów ma chwilę dla siebie, ale najwięcej serca scenarzyści przelali na Steve’a Rogersa i Tony’ego Starka. Thora trochę zdziadzili – wyhodowali mu brzuch – a Hawkeye stał się zasępioną maszyną do zabijania.
Siłą rzeczy nie da się uciec od porównań Końca gry z Wojną bez granic, bo filmy są ze sobą organicznie powiązane.
Jeden bez drugiego nie istnieje. I chociaż tegoroczne widowisko prędzej czy później zahaczy o niemal wszystkie poprzednie produkcje Marvel Studios, to bez znajomości przynajmniej poprzednika, lepiej zostać w domu. O ile można przeboleć lekkie pogubienie się w wątkach, jeśli nie widzieliście Avengers, drugiego i trzeciego Thora, pierwszego Iron Mana, wszystkich części Kapitana Ameryki, sequela Ant-Mana oraz historii znanej ze Strażników Galaktyki, o tyle nieznajomość Wojny bez granic sprawi, iż na dobrą sprawę ciężko wbić się w emocje bohaterów i ogarnąć, o co tak naprawdę toczy się Koniec gry (tak dosłownie, jak i w przenośni).
Aczkolwiek kluczowa różnica pomiędzy trzecią a czwartą częścią Avengers polega przede wszystkim na prowadzeniu akcji. Tam mieliśmy wielkie wydarzenie. Jedyne w swoim rodzaju w historii kina. Akcja goniła akcję. Bohater poganiał bohatera. Pomimo że gra toczyła się o wysoką stawkę, była to opowieść radośniejsza, nawet wtedy, kiedy myślę o tak przyziemnych sprawach jak barwa zdjęć. Avengers: Koniec gry to totalna depresja rozłożona na mocno zarysowane akty. Jest smutno, jest szaro, a nadzieja, nawet jeśli jakaś przebąkuje, to historyczny bezmiar beznadziei starannie z nią wygrywa.
Humor jest tym, co rozjaśnia nieco całą tę trwogę. Ten jak zwykle raz trafia, raz nie. Ja więcej razy się uśmiechnąłem, a nawet żywo zaśmiałem, niż z zażenowaniem rzuciłem: o boże, co za suchy one-liner – chociaż i takie momenty się zdarzyły. Z drugiej strony, pomimo że nie doświadczyłem chwil, w których polałyby mi się łzy po policzkach, jak niektórym widzom, to faktycznie bywa rzewnie. Wrażliwce powinni zaopatrzyć się nie tylko w cewnik (film trwa blisko trzy godziny), prowiant (powtarzam: film trwa blisko trzy godziny), ale również w chusteczki.
Konstrukcja filmu jest niezwykle rozrywkowa.
Na początku mamy kilku, może kilkunastominutowy wstęp, a chwilę później obserwujemy, jak bohaterowie się zbierają i ruszają na najbardziej niedorzeczną i szaloną misję w dziejach. Później następuje niesamowita, największa w historii sekwencja batalistyczna, po której mamy uspokojenie w ramach zakończenia opowieści. Jest to jeden wielki fan service, gdzie spotykają się niemal wszyscy bohaterowie i mają chwilę na rozmowę oraz zadumę.
Jednak nie wszystko poszło tak, jak trzeba. Niektóre wydarzenia wyskakują jak królik z kapelusza, żeby tylko pchać akcję dalej według zamysłu twórców. Nawet te blisko trzy godziny opowieści nie wystarczyły, żeby zmieścić wszystko, co autorzy chcieli nam pokazać. Najpewniej sporo materiału ciachnięto z bólem serca na montażu. Miałem również momenty, w których bardzo szybko dochodziłem do tego, że nasi herosi mogli rozwiązać niektóre rzeczy lepiej. W końcu był czas na planowanie, a ja siedziałem w kinie tylko kilka godzin i podskórnie czułem, że największe umysły i mięśnie na Ziemi, nie zawsze wybierały najlepsze rozwiązania. Jednak najwyraźniej dla zwiększenia dramatyzmu trochę na wyrost robiono im pod górkę.
Co nie zmienia tego, że Avengers: Koniec gry to jeden z najlepszych filmów superbohaterskich w dziejach.
Jest przepełniony efektownymi przygodami, pięknymi przyjaźniami i przede wszystkim daje ogrom satysfakcji po wyjściu z kina. I chociaż postawiłem Końcowi gry ocenę oczko niższą niż Wojnie bez granic, która mną wstrząsnęła i rozkochała formą, to traktuję te widowiska jako jedną nierozerwalną całość. Już po seansie pomyślałem, że te dwa filmy – jeden do drugiego – kiedyś będziemy oglądali niczym swoisty miniserial, zrealizowany za setki milionów dolarów. Koniec gry po prostu nie miał już tej świeżości, chociaż jest to widowisko nie gorsze, równie rozrywkowe i przede wszystkim cholernie mocne.
Avengers: Koniec gry kładzie podwaliny dla zupełnie nowych ścieżek dla filmowego uniwersum Marvela. Jednocześnie to, co studio filmowe rozpoczęło, pokazując Tony’ego Starka, wykuwającego zbroję Iron Mana w jaskini, tutaj się kończy. Jesteśmy świadkami początku niemal całkowicie nowego otwarcia. Minie jakiś czas, zanim Kevin Feige i jego ekipa ponownie rozkręcą machinę Marvel Cinematic Universe, by nadać jej równie mocny i widowiskowy ton. A to, co dostaliśmy w najnowszej odsłonie Avengers to największa laurka od Marvel Studios dla fanów – niezapomniana i taka, którą szkoda byłoby przegapić. Ponadto Thanos jest ciągle najbardziej epickim złoczyńcą w kinie fantastycznonaukowym od czasu Dartha Vadera. Warto to zaznaczyć, bo kiedyś takich emocji dostarczały właśnie Gwiezdne wojny, a teraz Gwiezdne wojny powinny przypomnieć sobie, czym były i się uczyć od ucznia, który przerósł mistrza. Tym samym idźcie do kina whatever it takes.
Oglądaj film Avengers: Koniec gry w serwisie Chili >>
Recenzja filmu Avengers: Koniec gry (Avengers: Endgame) (2019)
Werdykt
Idźcie do kina whatever it takes.
Oglądałem ten oto film. Poprostu BOMBA! Najlepszy film jaki oglądałem, cały czas akcja, tego trzeba było!
Polecam wszystkim objerzeć.