Minęło dziesięć lat od premiery pierwszego Iron Mana. Od tego czasu dorastaliśmy z superbohaterami Marvel Cinematic Universe i po wielu perturbacjach dotarliśmy z nimi do Avengers: Wojna bez granic. Była to podróż pełna radości, smutków, przygód, zaskoczeń, upadków i podnoszenia się po nich.
W najnowszym filmie ci herosi ponoszą ogromne straty, ale nic nie zapowiada końca tej przygody. Planowane są następne filmy rozpalające codziennie sieć do czerwoności. Bite są kolejne rekordy w box office. A Marvel Studios wyznacza nowe trendy w świecie kinematografii. Nie ważne co powie Spielberg czy Cameron. Kevin Feige wie, co robi i dobitnie pokazuje to w Avengers: Wojna bez granic, tworząc najbardziej rozrywkowe i spektakularne kino w dziejach. Film został świetnie przyjęty przez widzów, krytyków, mamy widzów, tatów widzów.
Problem pojawia się wtedy, kiedy trzeba dopełnić rytualnego opisu fabuły. Avengers: Wojna bez granic to jeden wielki spoiler. Więcej. Tutaj spoiler goni spoiler, a pogania je spoiler, który ucieka przed kolejnym spoilerem. W międzyczasie z nieba nadlatują kolejne spoilery. Całą historię można nakreślić bezboleśnie, podkreślając wyłącznie to, co zwiastowało zwiastunami i było pewne jeszcze przed premierą. Cała reszta zepsułaby Wam zabawę. Tym samym chylę czoła przed ludźmi od marketingu z Disneya, którzy doskonale wiedzą co pokazać, by zachęcić, nie psując Wam przy tym seansu.
Najważniejsze jest to, że wielki zły Thanos, który w przeszłości czynił nieśmiałe awanse ku Kamieniom Nieskończoności, przestał wysługiwać się pomocnikami i postanowił sam zdobyć narzędzia, dzięki którym uzyska totalną władzę nad rzeczywistością. Po parę kamieni będzie musiał udać się na Ziemię. Jest tak zdeterminowany, jak jego plan szalony. Chce zachować równowagę w kosmosie poprzez wymazanie połowy istot inteligentnych, które snują się po wszechświecie. Jednak zanim tego dokona, stawi czoło Strażnikom Galaktyki i Avengers. Ci zrobią wszystko, żeby jego piekielny plan się nie powiódł. A Wy będziecie obserwowali ich oraz mordercze starania antagonisty. Jest krwawo, a Thanos i jego poplecznicy nie przebierają w środkach.
I tutaj chciałbym przystanąć. Nie skupiać się na superbohaterach, których i tak świetnie znacie, a powtórzyć za chórem, że Thanos był w swym mroku najjaśniejszym punktem widowiska.
Właściwie jest jednym z najciekawszych złoczyńców w niemałym już światku adaptacji historii superbohaterskich. I ciągle z tyłu głowy świta mi myśl, że ma jeszcze coś do pokazania. Że ma jeszcze jedną szansę, by wbić się mocniej do zbiorowej świadomości widzów. Stanąć obok takich postaci jak Darth Vader, Joker, Hannibal Lecter, w panteonie największych filmowych złoczyńców w dziejach. I tutaj ukłony zarówno do wirtualnie wcielającego się w Thanosa Josha Brolina, co za tym idzie, również dla magików od CGI, jak i scenarzystów, którzy bardzo fajnie przetłumaczyli i nieco zmienili komiksowego łotra, w jeszcze ciekawszego filmowego skurczybyka. Wielowarstwowego, czującego, interesującego, błyskotliwego, a gdy trzeba dążącego na zimno do celu, w ramach powiedzenia, że ten uświęca środki.
Historia została przedstawiona w bardzo nietuzinkowy sposób. Jej struktura to składowa dwóch podejść do budowania akcji.
Przypomina to trochę Adrenalinę. Nie pod względem tematyki, a tego, że tak jak w tamtym filmie, tak i w tym ciągle coś się dzieje. Opowieść pędzi, pędzi, pędzi i nie zatrzymuje się niemal na chwilę – od początku aż do końca filmu. Produkcje różni skala, ale w jednej i drugiej nie ma czasu na oddech.
Z drugiej strony akcję prezentuje się w podobny sposób, co w Gwiezdnych wojnach: Ostatni Jedi. Fabuła przeskakuje z jednego miejsca w drugie, gdzie przebywają poszczególne grupy superbohaterów. I o ile w Ostatnim Jedi irytowało mnie to i zabijało płynność fabuły, gdyż twórcom nie udało się zachować jednolitego rytmu opowieści, tak tutaj zrównoważono akcję i zorganizowano strukturę opowieści tak, że nie czułem się znużony, zakłopotany i nie miałem wrażenia – pomimo mnogości postaci – że coś zostało wrzucone na siłę.
Przyznaję, że w tym całym pędzie zdarzyło mi się kilka szczegółów pominąć.
Mój umysł nie przetrawił wszystkiego, co pojawiało się na ekranie. Mogę śmiało stwierdzić, że w pełni ogarnąłem całość dopiero za drugim podejściem. Trzecie pozwoliło mi się delektować filmem w pełni.
Ponadto nie mam dobrej perspektywy, ponieważ widziałem wszystkie widowiska Marvela, ale wydaje mi się, że to może być szczególnie ciężkie w odbiorze, jeśli przegapiliście niektóre produkcje studia. Na pewno zyskacie, jeśli widzieliście te najważniejsze dla fabuły dziś opisywanego.
Film przepełnia również fala niepotrzebnego humoru. Humoru, z którym zazwyczaj nie mam problemu, jednak momentami czułem przesyt. Szczególnie wtedy, kiedy pojedyncze sceny zamieniały się w mały festiwal kabaretowy. Nie zawsze były to żarty na najwyższym poziomie. Czasem wręcz czerstwe, tak dziecinne, że wzbudzające politowanie. Jednak są także sceny, które sprawiły, iż żywo się zaśmiałem.
Nie jest to produkcja bez wad. Nie ukrywam. I ze świecą szukać w stogu siana filmu wad pozbawionego. Ktoś kierowany gustem, światopoglądem czy odbiorem rzeczywistości zawsze znajdzie mankamenty, których inny nie dostrzeże. Ponieważ w przypadku filmów, literatury, komiksów czy muzyki, wiele zależy od perspektywy. Aczkolwiek w przypadku tego blockbustera, wady nie przysłoniły mi geniuszu całości.
To wszystko mogło się strasznie wypieprzyć. Ten film mógł być nieoglądalny. Jednak Avengers: Wojna bez granic ogląda się świetnie. Pomimo rozpędu zdarzyło się zaledwie kilka potknięć, które na koniec dnia są niczym drobne rysy na bliskiej doskonałości zbroi Iron Mana.
Ciężko się tu nawet specjalnie skupiać na takich elementach jak zdjęcia, muzyka, kostiumy, efekty specjalne czy scenografia. Bo to wszystko zostało zrealizowane perfekcyjnie i nie ma się praktycznie do czego przyczepić, chyba że siląc się na złośliwość.
A to się zdarza. Produkcja ma świetne recenzje, opinie wśród widzów nie gorsze, zarabia krocie, nadchodzące filmy Marvela – zarówno te zapowiedziane, jak i oczekiwane – ekscytują cały świat, a można spotkać się z opiniami, że Avengers: Wojna bez granic to widowisko wyczerpujące formułę Marvel Studios. To jest takie gadanie, jak to, że co chwile mówi się o tym, iż widownia zmęczyła się kinem superbohaterskim. Czytaj: pieprzenie głupot.
Wczoraj przeczytałem kolejną analizę głęboką jak kałuża w upalny dzień. Kobieta, która wielkim znawcą się obwołała, nie potrafiąc nawet przytoczyć poprawnie imion bohaterów, stwierdziła, że ten film to równia pochyła, sfatygowane uniwersum, które zjadło swój ogon – parafrazując. Miałem świadomość zatapiania się w wesołym farmazoleniu, które próbuje kontrowersyjnością uszczknąć cokolwiek na popularności tego znakomitego widowiska. Na szczęście takie obszczajmury, pozbawione zdrowego rozsądku i krańcowo robiący z siebie idiotów to żaden problem dla ludzi z Marvela, kiedy większość widzów kocha to, co robią i czeka na więcej.
Nie chcę, żebyście pomyśleli, że fanboyuję niemiłosiernie. Nie wszystkie filmy, które sygnował swoim nazwiskiem Kevin Feige, lubię.
Nie jestem wielkim fanem pierwszego Kapitana Ameryki. Nie potrafiłem pogodzić się ze zmianami i przedstawieniem historii w Spider-Manie: Homecoming. Dobrze bawiłem się na Czarnej Panterze, ale w mojej opinii była to produkcja dosyć przeciętna i jestem zszokowany tym, ile zarobiła. Nie porwał mnie Doktor Strange czy Ant-Man. Drugiego Thora i sequel Iron Mana uważam za przeciętniaki. Za to wbrew krytyce lubię Hulka od Marvel Studios. Kontynuacja Strażników Galaktyki również zrobiła na mnie wrażenie, a Iron Man 3 jest jednym z moich ulubionych filmów od tego studia – pomimo, że opinie o tych produkcjach są dosyć mieszane. Zazwyczaj do każdego kolejnego widowiska Marvela podchodzę z dystansem. Bardzo je lubię, ale nie każde uwielbiam.
Avengers: Wojna bez granic jest czymś więcej niż kolejnym świetnym filmem wyprodukowanym przez Marvel Studios. Ta produkcja to zupełnie nowa jakość. To jest wydarzenie.
Wydarzenie dla widzów, ale przede wszystkim wydarzenie czysto kinowe. To coś, co można porównać wyłącznie do jedynego w swoim rodzaju koncertu, przepakowanego gwiazdami, zaskakującego na każdym kroku, gdzie wszystko się może zdarzyć. Wojna bez granic to jedyny w historii mecz, gdzie największe sportowe nazwiska spotykają się ze sobą i walczą o wszystko – o być, albo nie być. Nie o cukierki, nie o pieniądze. To walka na śmierć i życie, w której uczestniczą nasi ulubieńcy, z którymi przez dekadę mocno się zżyliśmy. Nie sposób porównać skali tego, co ujrzeliśmy na ekranie, do czegokolwiek, co widzieliśmy wcześniej.
Historia filmów Marvel Studios to również pokazywanie innym, jak tworzyć kinowe crossovery, budować wielki filmowy świat naczyń połączonych i nauka tego, jak serializować widowiska kinowe. Tworzyć wręcz telenowelę, gdzie każdy odcinek kosztuje kilkaset milionów dolarów. To niesamowita odpowiedzialność.
Po dziesięciu latach wypuszczania kolejnych blockbusterów to wszystko skumulowano w jednej gigaprodukcji. Filmowym rollercoasterze. Monolicie. Kolosalnej hałdzie złota. I chociaż jest to praktycznie połowa historii, to jej rozpęd, spektakularność, napakowanie postaciami, jest czymś, czego srebrny ekran jeszcze nie wyświetlał. Zaskoczeniem jest to, że nie pękł od nadmiaru tej całej niesamowitości.
Takie rzeczy działy się do tej pory tylko w komiksach. I chociaż Wojna bez granic z historii komiksowych czerpie zaledwie elementy, to strukturalnie najbardziej oddaje to, co możemy czytać na kartach superbohaterskich historii obrazkowych. Dopiero w dziewiętnastym filmie studia Marvela, pozwolono sobie na totalną jazdę po bandzie.
Stawiam Avengers: Wojna bez granic 10 na 10. Jednak to nieważne. Czy po seansie poczujecie, że w Waszej opinii to 9, 8 czy 7, to ciągle świetny film. Kinoman, który go nie widział, jest jak matematyk nieznający tabliczki mnożenia.
Twórcy, zarówno reżyserzy, jak i scenarzyści mieli wszelkie predyspozycje, żeby wyłożyć się na najnowszej odsłonie Avengers. To ich trzecia produkcja, w której zajmują się praktycznie tymi samymi bohaterami, więc mogli poczuć zmęczenie materiałem.
To także film tworzony jeden po drugim. Avengers: Wojna bez granic jest organicznie połączony z kolejną częścią. Nie tylko przez nierozerwalną fabułę, ale również przez to, że zdjęcia jednego zakończyły się w chwili, w której rozpoczęto prace nad kolejną odsłoną. To spory ciężar, którego nie uniosło wiele superprodukcji, z Igrzyskami śmierci na czele.
Przede wszystkim był to niesamowicie oczekiwany film. Ekscytację przed premierą można porównać wyłącznie do rewitalizacji Gwiezdnych wojen, które powróciły z nową trylogią i spin-offami. Tym samym wystarczyło, że film byłby, chociaż troszkę gorszy, a posypałyby się gromy w stronę Marvel Studios.
Świetne jest to, że pomimo umieszczenia w produkcji naprawdę wielu postaci, nie czułem niedosytu, kiedy po zakończonym seansie wychodziłem z kina ze świadomością, iż niektóre z nich nie miały dużo czasu ekranowego. W ramach łuku scenariusza wykorzystano je bardzo dobrze. Nie próbowano na siłę wyciągać z nich więcej, niż potrzeba. Tym samym nie miałem również wrażenia przesytu.
Nie szastam dziesiątkami. Do tej pory postawiłem je zaledwie pięciu produkcjom. Avengers: Wojna bez granic to szósty film, który w moim sercu mogę śmiało określić jako przełomowy, genialny, niesamowity.
Pomimo trzech podejść, ta dziesiątka się nie zmienia, a ja mam ochotę na więcej. Nawet wtedy, kiedy już brakuje elementu zaskoczenia. Tym bardziej doceniam to widowisko. Najchętniej wybudowałbym kino koło domu i puszczał sobie trzecią część Avengers do utraty tchu.
To kamień milowy w historii kinematografii. I jeśli poprzednie filmy superbohaterskie Disneya – ale też innych wytwórni filmowych – były rozkwitem pewnego nurtu, tak Avengers: Wojna bez granic jest jego perłą w koronie i ukazaniem, że te widowiska wchodzą w stan dorosłości i nie ma już przed nimi odwrotu.
Mam świadomość, iż poirytuję wielu z Was, stawiając tak wysoką ocenę produkcji niepełnej, bo dopiero zwiastującej wielki finał w kolejnej części. Produkcji bez tradycyjnej narracji, z którą się nas oswaja od zarania kinematografii. Produkcji zapewne nieco niezrozumiałej dla widzów, którzy z filmami Marvela nie obcują na co dzień. Wybaczcie, ale kocham Avengers: Wojna bez granic. Nie mogłem inaczej. Dla takich filmów stawia się kina.
Oglądaj film Avengers: Wojna bez granic w serwisie Chili >>
Avengers: Wojna bez granic (2018) (tytuł oryginalny: Avengers: Infinity War)
Ocena końcowa
‘Kobieta, która wielkim znawcą się obwołała, nie potrafiąc nawet przytoczyć poprawnie imion bohaterów, stwierdziła, że ten film to równia pochyła, sfatygowane uniwersum, które zjadło swój ogon – parafrazując.’
To uniwersum dopiero się rozkręca. 😀
Niedługo kloszardzi będą sypać dolarami Disneyowi, jeśli temat będzie pochłaniał kolejne grupy społeczne.
Nie rób tak. To nie fajne. Nie reklamujemy się w ten sposób.;p