James Cameron ma pośród twórców filmowych status supergwiazdy. I chociaż są w Hollywood filmowcy, którzy zarobili dla branży tyle pieniędzy, że nie muszą się o nie prosić, to gdy pojawia się nazwisko reżysera Avatara i Titanica, producenci najchętniej cisnęliby mu workami wypchanymi dolarami w twarz – czy tego chce, czy nie. Byle z nimi pracował.
Cameron ma na koncie dwa najlepiej zarabiające filmy w dziejach. Obecnie przygotowuje cztery kontynuacje jednego z nich. Sequele Avatara pojawią się na ekranach kinowych kolejno 18 grudnia 2020, 17 grudnia 2021, 20 grudnia 2024 oraz 19 grudnia 2025 roku.
Studio filmowe Foxa wyłoży na cztery części Avatara ponad miliard dolarów!
Wychodzi mniej więcej 250 mln dolarów na film, plus koszt promocji. Po rozbiciu nie jest to kwota niespotykana, bo podobna chociażby do budżetu Gwiezdnych wojen: Przebudzenie mocy czy Avengers: Infinity War i pierwszej części Avatara, której produkcja kosztowała 237 mln dolarów. Jednak trzeba przyznać, iż Fox ma niesamowite zaufanie do Camerona, wykładając takie pieniądze w odkładany od lat projekt. Bo z jednej strony pierwszy film w samych kinach uzyskał przychód 2,787 mld dolarów, a z drugiej gwiazda Avatara nieco przybladła od premiery w 2009 roku. Reżyser będzie musiał się mocno natrudzić, aby nie zawieść oczekiwań artystycznych i finansowych.
Bardzo fajnie, że kolejne Avatary powstają, ale nie czekam na nie ze szczególnym wytęsknieniem. Pierwsza część była prawdziwym kasowym buldożerem, zawdzięczającym powodzenie głównie dzięki wykorzystaniu nowych technologii na niespotykaną wtedy skalę. Czy kręcona w jednym czasie druga i trzecia część, a później czwarta i piąta wzbudzą równie mocny apetyt wśród widzów? Nie sądzę. Gdyby nie zwlekano z sequelami tak długo, byłbym o wiele bardziej nakręcony. Jednak jeśli dostaniemy przyjemny blockbuster w stylu oryginału, to poniesione koszta zapewne się zwrócą. W końcu to Cameron.