“Clarice” zamiast zajmującej kontynuacji “Milczenia owiec” i wypełniania dziur w sercach sierot po “Hannibalu” Bryana Fullera, oferuje widzom przede wszystkim niespełnione obietnice.
“Clarice” miała wszelkie predyspozycje, aby dołączyć do grona porywających thrillerów policyjnych pokroju “Mindhuntera”. Ciekawostką jest to, że Thomas Harris, autor “Czerwonego smoka” i “Milczenia owiec”, zainspirował się pracą Johna E. Douglasa, agenta FBI oraz autora licznych powieści z cyklu “Mindhunter” (zachęcam do przeczytania). Dziś Douglas przyznaje, że literacka praca Harrisa i adaptacje jego powieści bardziej go irytują, aniżeli cieszą. Jakkolwiek nie zmienia to tego, że Harris trafił w czytelnika interesującymi, chociaż nieco przekoloryzowanymi bohaterami i jako jeden z pierwszych zainteresował szerokie grono czytelnicze seryjnymi mordercami. Jednym z jego najznamienitszych dokonań jest właśnie stworzenie postaci Clarice Starling – niedoświadczonej, ale ambitnej agentki FBI, która zatańczyła z diabłem w świetle księżyca, aby dzięki jego pomocy schwytać innego diabła.
Pierwsze dwie powieści Harrisa, w których pojawił się Hannibal Lecter, stały się klasyką gatunku i chociaż późniejsze prace autora już tak porywające nie były, nie przeszkodziło to przemysłowi filmowemu w przemieleniu do szpiku kości jego twórczości. Dostaliśmy dwie filmowe adaptacje “Czerwonego smoka”, jedną “Milczenia owiec”, “Hannibala” oraz “Hannibala po drugiej stronie maski”. Powstał również serialowy prequel “Czerwonego smoka”, czyli wspomniany we wstępie “Hannibal”, który zakończył się po trzech sezonach. Do tego grona właśnie dołączyła “Clarice” – trzynastoodcinkowa kontynuacja “Milczenia owiec”.
Jedne produkcje był mniej, inne bardziej udane, ale koniec końców poza “Hannibalem po drugiej stronie maski” ciężko było mi jakoś szczególnie utyskiwać przy którymkolwiek z seansów (na tym zwyczajnie zasnąłem w kinie wtulony w olbrzymią butelkę słodkiego wina). Tak było przynajmniej do dziś, gdyż serial o Clarice, chociaż zapowiadał się świetnie i również zaczął się całkiem przyzwoicie, to z odcinka na odcinek coraz nieprzyjemniej błądził w meandrach scenariuszowego chaosu, a finalnie boleśnie uświadomił mnie, iż był w tym potencjał, który pokpiono drugorzędną opowiastką nierzadko wypełnioną niepotrzebnymi farmazonami, które niewiele do historii wniosły.
Rozumiem, że ważne są nierówności społeczne. Dobrze byłoby także szanować mniejszości seksualne. Jednak te wątki wypadały tu często niczym pięść do nosa w ogniu kryminalnego dochodzenia, które momentami rozmywało się w meandrach fabularnych wypełniaczy.
Najnieprzyjemniejsze jest to, że na papierze “Clarice” wyglądała niezbyt odkrywczo, ale naprawdę interesująco.
Serial zabiera nas do lat 90. Clarice nadal mierzy się z urazem psychicznym po niezbyt czułym spotkaniu z Buffalo Billem, a jednocześnie trafia do specjalnej jednostki FBI zorganizowanej przez Ruth Martin, matkę dziewczyny, którą w “Milczeniu owiec” ocaliła nasza dzielna agentka. Początkowo gwiazda pierwszych stron gazet niezbyt przypada do gustu dowodzącemu jednostką VICAP, Paulowi Krendlerowi, ale z czasem przekonuje do siebie nowego szefa. Gorsza sprawa, że Martin chcę, aby Clarice i jej córka zaczęły sobie pleść warkocze, gdyż ta druga niezbyt sobie w życiu radzi po wyjściu z piwnicy Billa. Właściwie wciąż w niej tkwi. Mało kto dostrzega, że również główna bohaterka nie przetrawiła jeszcze tej i innych traum.
Pierwsza sprawa, którą zajmuje się jej jednostka, wstępnie wygląda na robotę seryjnego mordercy. Jednak Clarice szybko dochodzi do tego, że zbrodnie zostały wyłącznie upozorowane w ten sposób, aby przypominały dzieło kogoś z antyspołecznym zaburzeniem osobowości, kto wpadł w morderczy cug. W tle pojawia się wielki koncern farmaceutyczny i korupcja na olbrzymią skalę. I tak z opowieści o seryjnych mordercach przeskakujemy w zupełnie inne klimaty.
Ze względu na prawa autorskie w serialu nie zobaczycie, nawet nie usłyszycie imienia Hannibal, ale to jest najmniejszy problem tej produkcji.
Właściwie nawet nie problem, a coś, co mogło być darem losu, gdyż dzięki wielkiemu nieobecnemu “Clarice” mogła stanąć na własnych nogach i twórcy dostali szansę na opowiedzenie czegoś świeżego, zamiast podpierać się postacią okropną, ale niesłychanie rozpoznawaną i lubianą. Niestety nie wykorzystano tego daru i na dobrą sprawę nie zaprezentowano żadnych porywających antagonistów. Ci, którzy w serialu się pojawiają, z czasem zaczynają być nieprzyjemnie przerysowani, a ich motywacje są niezwykle liche, czasami wręcz komiczne.
Miałem również problem z Rebeccą Breeds wcielającą się w tytułową bohaterkę. Nie miała łatwego zadania, gdyż weszła w buty postaci odgrywanej wcześniej przez mistrzynie w swoim fachu – Jodie Foster oraz Julianne Moore. Problem w tym, że Breeds mogła być całkiem interesującą Clarice, ale zamiast zagrać swoje i stworzyć tę bohaterkę na nowo, strasznie starała się być jak Foster. Nie wyszło jej to na dobre i chociaż zagrała całkiem przyzwoicie, to nie ma tej ciężkiej do wyrażenia ikry, którą operuje starsza koleżanka. Z drugiej strony, gdy próbuje tę ikrę z siebie wydobyć, jest cieniem siebie samej i jej gra zaczyna być nieco żałosna.
Drugi plan, chociaż gra znośnie, to poza cyklicznie pojawiającą się Jayne Atkinson jako Martin, ciężko tu o kogoś, kto nie tylko zapadłby w pamięć, ale budziłby żywsze emocje. Nie udało się “Clarice” to, co udało się serialowemu “Hannibalowi”, gdzie mieliśmy bohaterów świetnie zarysowanych przez Laurence’a Fishburne’a, Caroline Dhavernas, Gillian Anderson czy Kacey Rohl.
I to nie jedyna sprawa, o której warto wspomnieć w zbiciu tych seriali. Chociaż “Clarice” jest mniej poetycka, to momentami twórcy starali się uszczknąć nieco maniery “Hannibala”. Wypadło to blado, gdyż tutaj ważniejsze od wirtuozji operatorskiej czy dźwiękowej, miało być osadzenie opowieści w rzeczywistości. Były takie momenty, kiedy mówiłem sobie, że znowu chcą być jak “Hannibal”, ale im to nie wychodzi. Z kolei, kiedy sięgają po Buffalo Billa i jego krwawą spuściznę, okazuje się, iż scenarzyści nie odrobili lekcji na zajęciach z psychotraumatologii i wyolbrzymili pewne aspekty zespołu stresu pourazowego, a o niektórych zapomnieli.
To serial, który próbuje być prawdziwy, ale jednocześnie nie do końca chce taki być i to irytuje najbardziej.
Szkoda, ponieważ postać Clarice zasługiwała na coś więcej. Wystarczyło chwilę popracować nad psychologią bohaterki, zamiast do utraty przytomności zanudzać widza na przykład koralikami, z którymi niemal nigdy się nie rozstaje. Można było włożyć ją w prawdziwie mroczną historię, a nie tworzyć sensacyjną i nieco nijaką zagwozdkę kryminalną. Intryga jest grubymi nićmi szyta, odcinki bywają irytująco monotematyczne i niemal nie ma tu śladu po poczuciu zagrożenia znanym z poprzednich adaptacji prozy Harrisa.
Po “Clarice” oczekiwałem dreszczy i głębokiej psychologii, ale srogo zawiodłem się na pierwszym, jak i nieco na drugim aspekcie widowiska. Największą obelgą jest to, że tak naprawdę mamy do czynienia z serialem niemal na poziomie “Zabójczych umysłów” – z nieco ciekawszymi postaciami, lepszymi zdjęciami i większym budżetem. To o wiele za mało, żeby porwać widza, który rozpływał się nad poetyką “Hannibalem” czy mrokiem “Mindhuntera”. Jednak na bezrybiu i rak ryba, więc jeśli obejrzeliście wszystkie możliwe kryminały, to ten możecie potraktować jako dosyć przeciętne, aczkolwiek oglądalne widowisko. To nie była strata czasu, ale również ciężko serial nazwać świetną rozrywką.
Aby obejrzeć “Clarice” w serwisie Paramount+ należy posiadać usługę VPN. Polecamy Pure VPN, który zmieni Waszą wirtualną geolokalizację już od 2,59 euro. Serial na tę chwilę nie jest dostępny w żadnym polskim serwisie strumieniującym.
Recenzja serialu "Clarice" - sezon 1
Werdyk
“Clarice” to o wiele za mało, żeby porwać widza, który rozpływał się nad poetyką “Hannibalem” czy mrokiem “Mindhuntera”