Czarna Pantera to bomba, której moc rażenia najpewniej zaskoczyła nawet ludzi w Marvel Studios. Chociaż nie obyło się bez kontrowersji, to świetne przyjęcie filmu przez widzów i krytyków sprawiło, że widowisko wyreżyserowane przez Ryana Cooglera po tygodniu wyświetlania wzbogaciło się o grubo ponad pół miliarda dolarów.
Tym samym Czarna Pantera zapowiada się na pierwszy debiutancki solowy film, osadzony w Marvel Cinematic Universe, który przebije się przez magiczną granicę miliarda dolarów wpływów do kas biletowych.
Pozostaje pytanie, czy słusznie i czy faktycznie warto poświęcić czas tej produkcji. Odpowiedź nie jest prosta. Gdyż mamy tu do czynienia z filmem krańcowo skrojonym pod masowego widza, a gdy odjąć czarnoskórą otoczkę, można mówić o dziele skrajnie bezpiecznym. Wręcz ulepionym z najbardziej sprawdzonych formuł filmowego studia Marvela, którymi firma posługuje się od lat.
I to się poniekąd sprawdza. Jeśli oczekujecie czystej maści rozrywki na poziomie Ant-Mana czy Doktora Strange’a, to będziecie w domu. Jeśli jednak chcielibyście obejrzeć coś bardziej nietuzinkowego i mocniej wbijającego się w pamięć, lotów Thora: Ragnarok, Strażników Galaktyki albo Kapitana Ameryki: Zimowy Żołnierz, możecie się nieledwie zawieść.
Joe Robert Cole i Ryan Coogler scenariuszowo się nie wysilili. Chociaż Czarna Pantera debiutowała w 1966 roku na łamach komiksu Fantastic Four i od tego czasu rola tego bohatera rosła, a historia ubogacała się w nowe przygody i dramaty, to czuć tu niedosyt. Nie wykorzystano w pełni potencjału komiksowej spuścizny.
Fabularnie można było tu zrobić wiele rzeczy. Postanowiono na kontynuację wątku z Kapitana Ameryki: Wojna bohaterów. Niewielkim spoilerem będzie odnotować, iż w tamtym filmie ginie ojciec głównego bohatera. Król Wankandy T’Chaka zionie ducha w zamachu terrorystycznym na oczach syna, księcia T’Challa, który jest naturalnym pretendentem do tronu. Jednak w jego mateczniku rola monarchy jest nieco bardziej skomplikowana. Jest on również naczelnym strażnikiem ojczyzny, przywdziewającym maskę Czarnej Pantery.
Sama Wakanda to kraj, który zrodził się na potrzeby komiksu. To afrykańskie państwo przez resztę świata jest postrzegane jako kolejny, niewiele wyróżniający się na arenie światowej kraj, położony gdzieś na czarnym lądzie. Jednocześnie zakonspirowany do szpiku kości, skrywający nie tylko niesamowite zaawansowanie technologiczne, ale również przebogate złoże vibranium – najbardziej pożądanego metalu obok adamantium (w komiksowym uniwersum, oczywiście). Na tron w tak świetnie prosperującym państwie, znajdą się chętni. Tym samym T’Challa nie będzie miał z górki i droga do objęcia schedy po ojcu, nie będzie usłana różami. I praktycznie wokół tego kręci się cała produkcja.
Wielki zły nie jest ani wielki, ani przesadnie straszny. Antagonista Czarnej Pantery Erik Killmonger, nie tylko chce tronu oraz zemsty za dawne krzywdy, ale przede wszystkim pragnie otworzyć Wakandę na świat, w niekoniecznie miły sposób. Jednak nie wzbudził we mnie większego poczucia zagrożenia.
Wcielił się w niego Michael B. Jordan. Ten zagrał nieźle, ale nie dane mu było rozwinąć skrzydeł, gdyż jest kolejnym świetnym aktorem, obsadzonym w przeciętnej roli komiksowego łotra. Co jawi się jako kolejny etap postępującej choroby filmów Marvela – wrogowie są, żeby być, bo w końcu ktoś musi dostać po pysku.
To postać na poziomie Malekitha z Thora: Mroczny świat czy Ronana ze Strażników Galaktyki. Jak tam, tak i tu, we wroga głównego bohatera wcielił się świetny aktor, ale nie próbowano wykorzystać potencjału w nim drzemiącego. Postawiono na zaprezentowanie niesamowitości protagonisty i całą otoczkę widowiska, a Killmonger pojawił się na doczepkę, jako zło konieczne.
Mamy tu również znanego z Avengers: Czas Ultrona Klawa, którego całkiem nieźle sportretował Andy Serkis. Nie ma on jednakże większego znaczenia, a jego rola jest jeszcze bardziej daremna.
Większość akcji rozgrywa się w rodzimym kraju T’Challa. I wygląda on przepięknie. Przed seansem właśnie o widoki bałem się najbardziej. Na szczęście myliłem się i efekty specjalne są przyzwoite.
Nie będę się jednak nad nimi rozpływał, gdyż nie ujrzałem niczego, co chwyciłoby mnie za serce. Jednak jest lepiej, w porównaniu z tym, czego byliśmy świadkami, kiedy przypomnieć sobie zwiastuny. Tam Czarna Pantera momentami wyglądała bardziej jak gra wideo, aniżeli wysokobudżetowy film sci-fi.
Wygenerowana w pocie czoła procesorów Wakanda jest prześliczna. Robi wrażenie mikroświata na dobrze znanej nam Ziemi. Co można czynić za zarzut, gdyż momentami sprawia to wrażenie przesadzonego, zbyt baśniowego świata. Zaawansowanie technologiczne tego kraju jest bliższe odległym cywilizacjom ze Strażników Galaktyki niż ziemskim metropoliom.
Czarnoskórej ekipie należą się głośne brawa. Ryan Coogler mistrzowsko poprowadził swoich aktorów.
Nawet pomimo tego, że Chadwick Boseman jeszcze potrzebuje czasu, by zżyć się ze swoją postacią i nie jest aktorem stworzonym do roli, jak Robert Downey Jr. do odgrywania Tony’ego Starka, tak widać, iż oswaja się ze swoim bohaterem, niczym Chris Evans z Kapitanem Ameryką. I jest po prostu ok.
Podobnie jest z bohaterami drugoplanowymi. Najbardziej swoją lekką grą rozkochała mnie Letitia Wright jako księżniczka Shuri. I mam ogromną nadzieję, że zobaczymy ją jeszcze nieraz, bo zasługuje na jak najwięcej czasu ekranowego. Ponadto fajnie napisano jej postać. Boli jednak trochę, że gdy do głosu dochodzi królewska otoczka, robi się nazbyt pompatycznie i nawet ona momentami wpadała w ten monarchiczny wir przesadnego dostojnictwa.
Osobne brawa, a właściwie fanfary należą się ścieżce dźwiękowej, dzięki której opowieść nabrała charakteru i mocy. I mam tu na myśli zarówno pracę Kendricka Lamara…
… jak i Ludwiga Göranssona. Niby to są dwa zupełnie różne światy, ale mieszają się ze sobą doskonale.
Cieszy również, że film nie jest wstępem do Avengers: Wojna bez granic, czego się trochę obawiałem. Produkcja jest beneficjentem tego, iż jej akcja rozgrywa się w świecie, w którym istnieje Iron Man, Hulk czy Spider-Man, ale opowiada własną, zupełnie osobną historię. Nie licząc śmierci ojca T’Challa, Klawa, obłędnego Martina Freemana na tropie niezbadanej Wakandy i Zimowego Żołnierza w scenie po napisach, widowisko nie przywiązuje większej wagi do tego, co było i nie zapowiada w żadnym razie – przynajmniej bezpośrednio – tego, co będzie.
Czarna Pantera czerpie, skąd się tylko da. Jesttu trochę Króla Lwa, jest tu trochę Jamesa Bonda, jest tu wiele z poprzednich filmów Marvela. To taka high endowa baśń osadzona w świecie superbohaterów i jako takie kino sprawdza się poprawnie, rozrywkowo i miejscami ciekawie.
Nie spodziewajcie się jednak widowiska przecierającego nowe szlaki. Komiksowe studio Disneya co najwyżej odtwarza sprawdzone pomysły i jest dosyć zachowawcze. Jednak w czasie wszechobecnych sporów o kwestie rasowe, film jest odważnym ruchem i potrzebnym projektem, by pokazać, iż czarna kultura nie jest gorsza od żadnej innej. Nawet jeśli Czarna Pantera nie jest pierwszym filmem o czarnoskórym superbohaterze, to na pewno jest najważniejszy. Bo ani Spawn, ani Steel, ani Blade nie byli tak blisko korzeni, ani nie ściągnęli do kin takich mas, jak najnowsza produkcja Marvela.
Szkoda tylko, że sam film nie wykorzystuje w pełni potencjału, a po seansie niewiele po nim w głowie zostaje. Czułem trochę, jakbym obejrzał kolejną przyzwoicie zrealizowaną, ale mimo wszystko zapchajdziurę od Marvel Studios, strasznie przewidywalną. Bliżej temu filmowi do Thora: Mroczny świat niż do Thora: Ragnarok. Co nie zmienia tego, że widowisko sprawdza się świetnie jako weekendowy, dobrze nakręcony odmóżdżacz, który pomimo braku scenariuszowej petardy i większych ambicji, dostarcza sporo rozrywki.
Oglądaj film Czarna Pantera w serwisie Chili >>
Ocena końcowa
Czarna Pantera (2018) (tytuł oryginalny: Black Panther)