Obejrzałem wczoraj pierwszy odcinek anime Netflixa Devilman Crybaby i zanim skończę sezon, muszę się z Wami podzielić jednym spostrzeżeniem. Właściwie odczuciem. Ta animacja jest przepiękna.
Co nie było takie oczywiste, bo kreska jest mało anime’owa i chociaż na produkcję czekałem z wytęsknieniem, po obejrzeniu zwiastuna nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że niekoniecznie na takie wizualne fajerwerki czekałem. W praniu okazało się inaczej. Anime Devilman Crybaby mnie zachwyciło.
Już czołówka zapowiada, że mamy do czynienia z animacją nietuzinkową. Jej styl to istny miszmasz.
Ciężko zaszufladkować najnowsze anime Netflixa. Jest w tym i prostota, jak i bogactwo różnorodności. Jedno jest pewne, mamy tu do czynienia z plastycznym odjazdem. Miejscami kreska jest absurdalna, a ujęcia są prezentowane z dziwnej perspektywy.
Pojedyncze kadry momentami wyglądają, jak rysowane przez niewprawnego artystę, ale w ruchu prezentuje się to obłędnie.
Mocne rozmycia i filtrowanie – to nieraz gryzie się ze sobą, a jednocześnie pasuje i świetnie współtworzy opowieść. Sceny są bardzo oszczędne w środki. Chwilami zaledwie szczegółami jesteśmy informowani o tym, że akcja się toczy. Na przykład migającym światełkiem czy ruchem warg bohatera.
Końcówka pierwszego odcinka Devilman Crybaby rozgrywa się na imprezie, gdzie niesamowicie zagrano kolorami.
Wejście do dyskoteki to przejście do zupełnie innego animowanego świata. Nie tak szaro burego, pełnego pstrokatych kolorów, a animacja nabiera dynamiki odpowiedniej szalonej imprezie. Początek dyskotekowej sekwencji to twórczość jak po lekkim przedawkowaniu LSD.
Jednak prawdziwe szaleństwo rozpoczyna się wraz ze sceną transformacji postaci pod koniec odcinka.
Japońska animacja momentami mocno przypominała mi stylem komiks Marvela NYX, który wyszedł spod ołówka Joshuy Middletona. Kiedy o tym teraz myślę, widzę więcej podobieństw do prac innego artysty komiksowego, Kaare Andrewsa. Jedno jest pewne. Styl anime z rzadka przypomina dokonania twórcy oryginalnej mangi, czyli Go Nagaia.
Pewne rzeczy nie przeszłyby w filmie. Wywołałyby niesamowite kontrowersje. Jak potwór wydobywający się z pochwy.
Jednak anime uchodzi to płazem i wygląda genialnie. Sceny są prawdziwie obrzydliwe, co można mieć twórcom za złe, jeśli nie gustuje się w tego typu rzeczach. Jest w tym sporo przesady, ale i spektakularności. Pewnie ktoś zakrzyknie: przegięli. Trochę tak, jakkolwiek ostatecznie to wszystko prezentuje się przednio.
Prawie żadne dzieło na podstawie mang Nagaia nie mogłoby się obyć bez erotyki. Artysta jest znany z tego, że w jego twórczości nagość to chleb powszedni.
Jednak najczęściej jest mocno zniekształcona. Tak jest i w przypadku anime Devilman Crybaby. Trzeba pochwalić Netflix za odwagę, gdyż niektóre sekwencje są wymowne i nierzadko pikantne. A to był zaledwie pierwszy odcinek. Niesamowicie jestem ciekaw, co czeka mnie dalej. I nie piszę tylko o intrygującej fabule, ale również świetnej, ujmującej animacji, która momentami jest małym dziełem sztuki.