Deadwood czy Downton Abbey jasno wskazują, że warto sięgać po filmowe kontynuacje uwielbianych seriali. W końcu dostajemy więcej tego, co znamy i lubimy. Vince Gilligan udowodnił już raz, że potrafi świetnie obracać się w wykreowanym przez siebie świecie, czego przykładem jest genialny spin-off Breaking Bad, czyli Zadzwoń do Saula. Serial inny, ale równie pochłaniający i w mojej opinii jeszcze ciekawszy. Tym samym na El Camino czekałem z zapartym tchem, ale kiedy już widowisko dostałem i obejrzałem, przetarłem oczy z niedowierzaniem.
Opowieść w El Camino rozpoczyna się tam, gdzie zakończyło się Breaking Bad. Jesse Pinkman, w którego kolejny raz wcielił się Aaron Paul, wydostał się z niewoli i umknął władzom. Nie ma pieniędzy, jest ledwo żywy, głodny, pogubiony, wyniszczony, a jedyne, co posiada, to Chevrolet El Camino oraz nadzieję na wydostanie się z opresji. Żeby zniknąć z radaru, potrzebuje pieniędzy. Jednak czasy gotowania mety się skończyły. Będzie musiał odnaleźć ukryte pieniądze, które chce przeznaczyć na relokację i rozpoczęcie życia na nowo.
Fabuła nie jest zbyt skomplikowana i sprowadza się głównie do kombinowania przez Jessego, gdzie pewien bandzior ukrył pieniądze. Ponadto musi się zmierzyć z dwoma złodziejami. Całość umilają liczne wspominki, w których widzimy Mike’a czy Waltera oraz Jessego wspominającego niezbyt przyjemne czasy, gdy był w niewoli. I właściwie tyle. Żeby nie zostawić widza z niczym, do filmu dorzucono dwie żywsze akcje oraz kilka mniej lub bardziej błyskotliwych dialogów.
Jeśli, jak ja, spodziewaliście się psychologicznego thrillera drogi w stylu Znikającego punktu, to się zawiedziecie. El Camino to jedynie dodatkowy odcinek Breaking Bad.
To na pewno nie jest film, który stoi na własnych nogach. Przez to widzowie, którzy nie widzieli Breaking Bad, nie mają tu czego szukać. A ci, którzy serial znają, nie odnajdą w nim serialowego ducha. I tak źle, i tak niedobrze.
Już na wstępie jesteśmy informowani, co się działo z Jessem na przestrzeni odcinkowej opowieści i w jaki sposób znalazł się w tej nieciekawej pozycji. I jest to dosyć chaotyczna wspominka, która w miarę odświeży wspomnienia osób, które serial widziały, ale nowi widzowie mogą nieprzyjemnie odczuć, że zostali wrzuceni w środek jakieś chaotycznej opowieści. Czynię z tego zarzut. Bo z jednej strony wolałbym, by El Camino było czymś więcej niż tylko kolejnym, dłuższym i technicznie lepiej zrealizowanym odcinkiem serialu. A z drugiej, jeśli już dostaliśmy, co dostaliśmy, to przynajmniej powinienem dobrze się bawić. Jednak film nie mrozi krwi w żyłach, nie zaskakuje i na dobrą sprawę widowisko stworzono dla samej radości tworzenia. Niewiele tu finezji znanej z serialu.
Jedyne, co El Camino ratuje, to przyzwoita gra aktorska, niezłe zdjęcia, momentami przyjemne dialogi i w sumie nic więcej tu nie odnalazłem. A to niestety za mało, by usatysfakcjonować mnie jako fana Breaking Bad, ale też jako widza oczekującego po prostu porządnej produkcji.
Jest jedna rzecz, która podnosi wartość widowiska, chociaż w smutny sposób. To ostatni film z prześwietnym Robertem Foresterem, który zmarł w dniu premiery El Camino na Netfliksie – 11 października. Aktor błyszczy tu swoją rolą.
El Camino jest niepotrzebnym filmem.
Nie dlatego, że kontynuuje wątki z Breaking Bad, bo dobry film idący drogą utartą przez wybitny i lubiany przeze mnie serial, przywitałbym z otwartymi ramionami. Jednak ta produkcja wybitna nie jest. Nie jest nawet dobra. Jest esencją bylejakości.
Film El Camino w serwisie Netflix >>
Recenzja filmu El Camino: Film Breaking Bad (El Camino: A Breaking Bad Movie)
Werdykt
Popłuczyny po legendzie
taka prawda… jak do serialu 2 razy w roku podejdę tak ten film…. no ciesze sie że jest, ale… hehe nie ma w nim tej magii , super że Walt jest, są smaczki ale to nie to 🙂