“Eternals” to kolejny film Marvela, który wręcz błaga o rewizję tego, co i jak się w tym studiu obecnie produkuje. To już nie są te czasy, gdy kolejne widowiska o superbohaterach wywoływały ciarki ekscytacji. Najnowszy film poza kilkoma momentami jest mdły narracyjnie, a fabułę pożera bolesna powtarzalność filmowej formuły Marvela — znanej i coraz mniej lubianej, bo już wręcz karykaturalnej.
CZYTAJ WIĘCEJ O:
ETERNALS / MARVEL
Kiedy cztery lata temu zaznaczyłem, że “Eternals” powinni wgryźć się w filmowy koloryt Marvela, tak naprawdę nie dowierzałem, że to się stanie, ale miałem żywe i pełne nadziei wyobrażenie tego, jak świetny hipotetycznie ten film mógłby być. Komiksowa adaptacja o grupie złożonej z istot niemal boskich, to nie tylko historia z olbrzymim potencjałem na rozbudowę świata tworzonego przez filmowców od 2008 roku, ale przede wszystkim opowieść, która mogłaby zostać kolejną wielką rzeczą w historii kina rozrywkowego.
Marvel Studios kilka razy udało się przebić przez odmęty przeciętnej superbohaterszczyzny. Dzięki temu kiedyś będziemy ze szczególną nostalgią wspominali niektóre filmy wyprodukowane przez Kevina Feige — między innymi “Iron Mana” czy pierwszych, niekoniecznie drugich, ale na pewno trzecich i czwartych “Avengers”, “Strażników Galaktyki”, drugą i trzecią część “Kapitana Ameryki” czy “Czarną Panterę”, której nie uważam za film solidny, ale na pewno znaczący.
Jack Kirby w 1976 roku obłaskawił nas “Eternals” — niezapomnianą serią komiksową, która dla dzisiejszych czytelników może być już ciut archaiczna.
Jakkolwiek przełożenie jego komiksu na język filmu mogło mieć aspiracje z jednej strony zaprezentowania istot praktycznie boskich ludzkimi, a z drugiej można było pokazać widzom świeże spojrzenie na mitologię, której przesłania są w wielu przypadkach nadal aktualne. Marzenie ściętej głowy.
Dzięki temu filmowa wersja “Eternals” mogła być czymś na miarę “Gwiezdnych wojen” i przynajmniej początkowo w nieco mniejszej, ziemskiej skali nakreślać otaczającą nas rzeczywistość oraz ukazywać superbohaterów toczących wewnętrzną walkę ze sobą z perspektywy pochodzenia, misji i sumień. To się nie stało. Wróć. W trzecim akcie próbowano dorzucić zagwozdki moralne i nadać herosom ludzką twarz, ale wypadło to pokracznie i zdecydowanie na odczepnego.
Finalnie dostaliśmy kolejną superbohaterską nap*******nkę z jednym solidnym zwrotem akcji, który widzieliśmy wcześniej dziesiątki razy.
Okazuje się, że filmowego uniwersum Marvela nie stworzył facet z brodą, który przez tydzień męczył się nad poskładaniem tego całego bajzlu do kupy, a później baraszkująca pod drzewem para i tak go wystawiła do wiatru. Byli to Celestiale, których obecność w pełnym superbohaterów wszechświecie już wcześniej zaznaczono w “Strażnikach Galaktyki”. Jednak to z “Eternals” dowiadujemy się, iż ci potężni dobrodzieje odpowiadają za formowanie kolejnych galaktyk i przy okazji planety Ziemi. Wysłali tutaj uformowane przez siebie człekokształtne twory — tytułowych Eternals — aby ci bronili ludzkości przed bajzlem powodowanym przez Deviantów, czyli inny twór Celestiali, ale z tych mniej udanych. Przez tysiąclecia kilkuosobowa grupka Eternals miała jedno zadanie, które dosyć sprawnie wykonywała — dziesiątkowanie Deviantów.
Z czasem okazało się, że niektórym z nich ciąży to, iż pomimo wielkich mocy, nie mogą pomagać ludzkości. Ich stwórcy zabronili im interweniować w jakiekolwiek inne zagrożenia, aniżeli te powodowane przez Deviantów. Po rzekomej śmierci ostatniego z Deviantów i narastających konfliktach w grupie Eternalsi rozstali się w niezgodzie. Większość z nich starała się prowadzić w miarę normalne życia z daleka od reszty.
Spokojnie, jeszcze się zejdą. W końcu to typowa toksyczna superbohaterska rodzina, której niełatwo będzie wyzbyć się łączenia w traumie.
Kingo, w którego prześwietnie wcielił się znany z “Doliny krzemowej” Kumail Nanjiani, został bollywoodzkim aktorem. Aby utrzymywać się dekadami w branży, był zmuszony udawać swojego syna, wnuka, prawnuka… W końcu Eternalsom nie przybywa siwych włosów pomimo upływających tysiącleci. Jeśli Marvel nie zrobi z nim indyjskiego filmu specjalnego albo miniserialu dla Disney+ to będę przeogromnie zaskoczony.
Kwestia starzenia sprawia problem Sprite, którą sportretowała Lia McHugh. Dziewczyna pomimo wielkich mocy, dzięki którym może manipulować rzeczywistością, jest od wieków uwięziona w ciele dziecka. To niekoniecznie dobrze wpływa na jej psychikę. Z problemami natury umysłowej musi mierzyć się również Angelina Jolie jako Thena. Jej styki się poprzepalały od natłoku brodzenia w tysiącleciach ziemskich nieszczęść.
Grupa musi raz jeszcze się zjednoczyć, kiedy w Londynie pojawia się Deviant. Akurat wtedy, kiedy Sersi (w tej roli cudowna Gemma Chan) randkuje z przyszłym Black Knightem (tutaj Kit Harington). Na miejsce londyńskiego zamieszania z odsieczą przybywa jeden z marvelowskich Supermanów, Ikaris (Richard Madden), a jednocześnie były kochanek Sersi. Tym samym świadkujemy nie tylko niebezpieczeństwu, ale robi się także nieco niezręcznie.
Przypadkowość związku Sersi z Danem jest trochę odrzucająca. Grany przez Haringtona bohater wiele do roboty nie miał, gdyż w tej historii jest mniej znaczący, aniżeli Czarna Wdowa w “Iron Manie 2”. To jedna z wielu oznak tego, że fabuła jest miejscami szyta grubymi nićmi. Scenarzyści Marvela od dawna leniwie wplatają rzeczy i wydarzenia robiące z widza idiotę. Być może w nadziei, że pominiemy je w natłoku zdarzeń i wybuchów.
Okazuje się, że Devianci żyją i mają się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. W końcu trzeba się z kimś naparzać. Mniejsza z tym, że tym razem po gębach dostaną przerośnięte paskudy, których bezbarwność bezrefleksyjnie policzkuje gust widza pamiętającego “Obcego” czy “Predatora”.
Ponadto zamordowano przywódczynię grupy, Ajak (Salma Hayek). Sersi powierzono misję przejęcia pałeczki po zmarłej koleżance. Sprawy się komplikują, gdyż okazuje się, iż misją Eternalsów wcale nie była walka z Deviantami. Tak naprawdę mieli przygotować planetę pod narodziny nowego Celestiala, który ma pomóc w tworzeniu kolejnych galaktyk. Devianci zostali wysłani przez Celestiali, aby ci pozbywali się z planet drapieżników, którzy zagrażali rozwojowi życia, ale z czasem sami stali się drapieżnikami. Poprzez mordowanie źródeł energii Celestiali, nieco krzyżowali rozrodcze plany swoich panów. Lub coś w tym stylu. W pewnym momencie się pogubiłem w kwestiach co, kto i dlaczego.
Żeby było weselej narodziny Celestiala są równoznaczne z zagładą ludzkości. I tutaj przychodzi moment, kiedy Sersi z resztą ferajny zadają sobie pytanie niczym z piosenki The Clash – “Should I Stay or Should I Go”. To pytanie zadawać będą sobie również Brian Tyree Henry jako Phastos, Don Lee jako Gilgamesh, Lauren Ridloff jako Makkari oraz wyjątkowo niewykorzystany Barry Keoghan jako Druig. Ten ostatni miał potencjał na poważnie przyjemnie diaboliczny wątek. Zamiast tego przetrącono kręgosłup moralny innego superbohatera.
Pomiędzy tymi rozterkami i dramatami dostajemy mnóstwo pustych ekspozycji.
Widzowie często są zabierani do przeszłości, gdzie przyglądamy się, chociażby jak Phastos łka w obliczu wybuchu bomby atomowej w 1945 roku w Japonii. To zawodowo niszczy wartkość narracji. Szkoda, bo film trwa dwie i półgodziny, więc był czas na to, aby oswoić widza z nieznanymi do tej pory bohaterami. Można było zajmująco zarysować interakcje zachodzące pomiędzy nimi. Pokazać ich rozwój, życia, radości i smutki. Zamiast tego dostajemy interesujących, bardzo solidnie zagranych superbohaterów, którzy praktycznie nie zmienili się przez tysiąclecia. Ich zażyłości zostały wyłącznie grubą kreską zarysowane. Widz nie bardzo wie, skąd taka lub inna relacja między tym czy innym bohaterem. Są, żeby być.
“Eternals” to też film pierwszych razów filmowego Marvela. Pomijam szczegóły tak bardzo wyczekiwanej sceny seksu, która była praktycznie żadna. Ktoś gdzieś napisał, że chemii w tym było tyle, ile podczas wizyty u ginekologa. Trudno się z tym nie zgodzić. Pierwszy raz dostaliśmy pocałunek homoseksualnego superbohatera — Phastosa z jego mężem, z którym bohater stara się prowadzić w miarę normalne, jak na Eternalsa, życie. Po raz pierwszy otrzymaliśmy głuchoniemą superbohaterkę — Makkari (kolejną będzie Echo). Ponadto nigdy wcześniej w historii filmów Marvela nie dostaliśmy tak zróżnicowanej etnicznie grupy herosów. To wszystko są szczegóły nieczyniące wyjątkowo wymiernych korzyści dla fabuły, które należy odnotować, gdyż cieszą.
To interesująco nakręcony film. Miejscami bardzo ascetyczny, przez to nieco inny od tego, co do tej pory serwował nam Marvel.
Za kamerą stanął Ben Davis, weteran filmów z tego uniwersum, odpowiedzialny za zdjęcia do “Kapitan Marvel”, “Strażników Galaktyki”, “Doktora Strange’a” i “Avengers: Czas Ultrona”. Jest tu mnóstwo plenerów i przestrzeni. Pomyślałem, że te senne pustki idealnie pasują do covidowej rzeczywistości, która przerzedziła kina.
Ponadto efekty specjalne niespecjalnie przytłaczają, a jednocześnie nie imponują. Szkoda, bo kilku marvelowskim poprzednikom udało się zaprzeć dech w moich piersiach. Zdarzało się też, że bardziej chwilami niektóre widowiska sprawiały wrażenie, że oglądam nie film aktorski, a animowany. Tutaj też tak miałem, ale w granicach zdrowego rozsądku. Przeważnie, bo finałowa scena była paskudna.
Ostatnie minuty “Eternals” to był ten moment, kiedy uświadomiłem sobie, że nie jestem filmem skrajnie zawiedziony, ale i tak ma olbrzymie problemy.
Co rusz dostajemy mniej lub bardziej nieciekawe przpominajki z przeszłych przygód Eternalsów. Te pokracznie nakreślają wzloty, upadki i motywacje bohaterów. To zaburzało rytm akcji i wydłużało film w nieskończoność. Były chwile, w których chciałem wyjść do ubikacji i wrócić jak najpóźniej. Jednak jako człowiek wykłuty ze skały wytrzymałem i od czasu do czasu ziewając, zastanawiałem się, czy nie wystarczyłoby po prostu wyłącznie stworzyć porządne wprowadzenie.
Przy tak długim widowisku te wszystkie poboczne opowiastki negatywnie wpłynęły na narrację. Nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam długie filmy – “Dobrego, złego i brzydkiego”, “Zieloną milę” czy “Czas apokalipsy”. Jednak “Eternals” to nie jest kolejny dobry długi film. Na zdrowie wyszłoby mu bycie kolejnym krótkim filmem. Chloé Zhao przelawirowała i po prostu nakręciła sporo materiału, który w zbiciu ze sobą niewiele wnosił, a głównie męczył.
To nie pierwszy raz, kiedy reżyser z Oscarem na koncie zabrał się za kino superbohaterskie i poległ. Przypomnijcie sobie pierwszy film o Wolverinie, który do dziś chcecie zapomnieć. Był dziełem Gavina Hooda. Ten, zanim wskoczył w świat superbohaterów, dostał Oscara za “Tsotsi” i nakręcił ku uciesze Polaków “W pustyni i w puszczy”.
Kolejny raz okazuje się, że Oscar za reżyserię nie jest gwarantem sukcesu, a niektórzy reżyserzy zwyczajnie nie czują kina superbohaterskiego.
Nie zadziałali również wrogowie. Devianci w walce o miano najgorszych antagonistów, chyba zostaną zwycięzcami w tym nieznaczącym konkursie na najbadziewniejszych łobuzów. To bezpłciowe bestie, których nijakość uzupełniła para wyłamowców oraz ledwie zarysowani stwórcy wszechrzeczy bredzący gdzieś z oddali o tym, że potrzeba im nowego braciszka. To za mało, aby stworzyć wrażenie oglądania czegoś dorzecznego i wzbudzić we mnie poczucie zagrożenia. A jeśli nie martwię się o los Ziemi, nie przejmuję się bohaterami, to znaczy, że coś w filmie poszło bardzo nie tak.
Komiksy sugerowały kilka kierunków oraz sposobów na zaprezentowanie Eternalsów, które jedne po drugim odrzucono. I nie chodzi o to, żeby adaptować materiał źródłowy na kolanach, jakkolwiek czasem nie warto na upartego próbować zabłysnąć oryginalnością, kiedy oryginalne pomysły wcale nie są lepsze, a często o wiele gorsze czy nawet irytujące. Najbardziej żałuje, że nie poszli drogą Neila Gaimana, który sprawnie zrewidował obecność Eternals w komiksach. Niestety jest, jak jest. Cała reszta to puste gdybanie.
“Eternals” ma przynajmniej jakąś fabułę — pocieszałem się, przywodząc na myśl niemal pozbawioną scenariusza “Czarną Wdowę” czy nawet nastawionego głównie na bezmyślne łubudubu “Shang-Chi i legendę dziesięciu pierścieni”.
Chociaż seriale Marvel Studios w tym roku zrobiły robotę, to z filmami jest spory problem. Przynajmniej w moim odczuciu. Ich twórcy zapomnieli, że liczy się przede wszystkim zajmująca opowieść, emocje i porządna narracja. Nie można opierać widowisk przede wszystkim na efektach specjalnych, monumentalnych i bezpłciowych zagrożeniach oraz mniej lub bardziej udanych żartach o Ikei z ust superbohaterów w fikuśnych kostiumach.
Ten film pokazuje, że przydałaby się miękka zmiana kierunku. Marvel chyba właśnie zaczął nieprzyjemnie szybko gonić własny ogon na zasadzie “więcej, mocniej i dziwniej”. To już nie kręci, kiedy znamy wszystkie chwyty, a zagadkowość sprowadza się do marketingowego mydlenia oczu i wprowadzanych na siłę zmian względem materiału źródłowego.
Oczywiście, nie wszystko wyszło źle. Dostaliśmy kilku ciekawych bohaterów, którzy w innych warunkach przyrodniczych mieliby szansę zabłysnąć.
Mam nadzieję w przyszłości zobaczyć na dużym i małym ekranie Sersi i Black Knighta (razem czy osobno — bez różnicy). Dorzucono kolejny klocek do i tak już przepastnego uniwersum Marvela, co w jakiś tam sposób ucieszy najbardziej oślinionych fanów. Jednak to o wiele za mało, aby uznać “Eternals” za film udany. Najwyżej momentami ciekawy i z rzadka rozrywkowy. Niestety nie tak ciekawy i rozrywkowy, jak chociażby tegoroczny “The Suicide Squad”, bo sprawiający wrażenie stworzonego nie z pasji, a wyłącznie w ramach podaży i popytu na filmy Marvela.
Z tego wszystkiego najfajniejsze są sceny w trakcie i po napisach. Miałem niemal poczucie odpoczynku od całej tej bylejakości. Wzbudzają jakąś ekscytację, której kompletnie nie czułem podczas oglądania filmu.
Po wyjściu z kina zadałem sobie pytanie, czy “Eternals” to faktycznie najgorszy film w kilkunastoletniej historii Marvel Studios. Mogę pisać o tym wyłącznie ze swojej perspektywy, więc na bok odkładam opinie krytyków czy widowni. Nie. Widziałem gorsze. Niewiele gorsze. Oglądałem też lepsze. O wiele lepsze. Szkoda, bo lubię to filmowe uniwersum. Chociaż coraz częściej mam wrażenie, że dzieci tu piszą filmy dla dzieci, a w samym Marvelu coraz mniej Marvela, a za dużo Disneya.
Recenzja filmu "Eternals"
Werdykt
Czy “Eternals” to najgorszy film Marvel Studios? Widziałem gorsze. Oglądałem też lepsze.