Filmy Marvela to już nie są filmy w niektórych środowiskach. To nawet nie są te nieszczęsne parki rozrywki, którymi ochrzcił je Martin Scorsese. Od teraz dla części branży filmowej są fajnym workiem bokserskim, w który walą kolejni twórcy rozczarowani zmieniającą się rzeczywistością.
Wypowiedź Martina Scorsese, że filmy Marvela mniej przypominają mu filmy, a bardziej parki rozrywki, to nie był pierwszy raz, gdy uznany twórca skrajnie ostro wypowiedział się o kinowych produkcjach superbohaterskich. Ten temat i takie zachowania wracają od czasu do czasu i właściwie na koniec dnia nic nie wnoszą. Marvel Studios kręci filmy dalej, zyskuje na popularności, a głosy niezadowolenia pozostają wyłącznie ciekawostkami w kronikach kultury masowej.
Uważam, że Martin Scorsese miał prawo powiedzieć, co powiedział i miał również prawo temat wałkować, dorzucając do niego co rusz każdą kolejną głupotę. Właściwie dobrze się stało, bo takie zachowanie pokazuje, jak wygląda dziś rzeczywistość części świata filmowego, który obraża się na branżę, w której przyszło im pracować. Niektórzy – z różnych powodów – nie mają dostępu do części tortu, który rozrósł się przede wszystkim dzięki zyskującym na popularności adaptacjom komiksów superbohaterskich.
Nie jestem naiwny. Ani przez chwilę nie miałem wrażenia, że Scorsese chodziło o to, że filmy Marvela nic nie oferują widzom. Niech widzi to, jak tylko chce, ale kiedy na film do kina przychodzi ponad 100 milionów widzów, a większość z nich wychodzi z seansu zadowolona, to znaczy, że coś to widowisko im zaoferowało. Albo reżyser Infiltracji stracił ostrość patrzenia, albo zwyczajnie nie wie, o czym mówi i dla niego kino powinno być wyłącznie ciężkie, mądrzejsze niż on sam i oglądane na kolanach.
Nie odbiorę Polańskiemu Oscara za świetnego Pianistę, chociaż prywatnie mi z reżyserem nie po drodze. Wychwalać Francisa Forda Coppoli za to, że dał nam genialny Czas apokalipsy nie przestanę, pomimo iż wyprodukował Smakosza Victorowi Salvie, który odsiedział wyrok za pedofilię.
Nie będę odnosił się do gustu twórców, bo każdy ogląda, co chce i co lubi. Na szczęście nie jesteśmy skazani wyłącznie na twórczość Marvela czy jedynie na filmy Scorsese. Uwielbiam jedne i drugie i żadnym nie odbieram przynależności do świata filmu. Film to zarówno Taksówkarz, Avengers, jak i nieszczęsny The Room Tommy’ego Wiseau. Jeden lepszy, drugi gorszy. Jeden z ciekawszą, bardziej zajmującą narracją, drugi z gorszą, do szybkiego zapomnienia. Wbrew wąskiemu postrzeganiu rzeczywistości przez niektórych reżyserów, film jako forma jest wyjątkowo pojemny. Tego nie zakrzyczą.
Fakt, iż produkcje Marvela są, jakie są, nie umniejsza ich przynależności do świata filmu ani trochę. Różnica pomiędzy kolejnymi produkcjami Marvela a typowo komercyjnymi widowiskami Stevena Spielberga, chociażby tymi traktującymi o przygodach Indiany Jonesa, jest taka, że rozgrywają się w jednym świecie. Jednak nie napiszę, że filmy Spielberga nie są kinem, bo stawiają na rozrywkę. Na rozrywkę stawiają też filmy Marvela i są odpowiednikami komercyjnych filmów skierowanych do mas z poprzednich dekad oraz głównym nurtem kina rozrywkowego dziś.
Wielki Martin Scorsese może uważać inaczej, ale moje postrzeganie świata nie zmieni się wyłącznie dlatego, że ten świetny reżyser widzi rzeczy, jak widzi. Ostatecznie nieraz mieliśmy do czynienia z wielkimi twórcami, którzy mówili przeróżne farmazony i robili największe świństwa. Żadną niespodzianką nie jest to, że uznani twórcy mówią i robią głupie, a nierzadko wręcz złe rzeczy. Potrafię oddzielić ich bzdurzenie od twórczości.
Jeśli Scorsese płacze nad tym, że wyprodukował genialne widowisko, którym według krytyków jest Irlandczyk, a którego nie chciał nikt dystrybuować, to trochę rozumiem szukanie winowajcy. Jednak żal powinien mieć przede wszystkim do siebie.
Musi mieć świadomość, iż stworzenie filmu za 159 milionów dolarów to jedno. Drugie to wypromowanie go, co może kosztować kolejne 100 milionów. Bezpiecznie napisać, że taki film musiałby zarobić przynajmniej 500 milionów, by wyjść na zero. W tym miejscu warto przypomnieć, że jego najbardziej hitowy film, czyli obłędny Wilk z Wall Street przyniósł do kas biletowych 392 miliony dolarów przy 100-milionowym budżecie produkcyjnym. Żadne studio filmowe nie zgodzi się na to, żeby tracić pieniądze tylko dlatego, a właściwie aż dlatego, że mają do czynienia z diabolicznie utalentowanym twórcą.
To na pewno trochę boli, szczególnie człowieka, który wyrósł w świecie, w którym na filmy chodziło się do kina, a teraz jego nowe dziecko obejrzy każdy w ramach comiesięcznej opłaty za Netflix. Jestem niemal pewien, że gdyby budżet produkcyjny Irlandczyka był o 50 milionów mniejszy, Hollywood biłoby się o jego nowy film. Jednak ambicje i wizja wzięły górę, a teraz twórca szuka winnych jego sytuacji. Normalnie można by to zrzucić na streaming, co wcześniej działo się niejednokrotnie, ale kiedy Netflix dystrybuuje film, to trzeba zwrócić się ku innemu workowi bokserskiemu.
Z grubsza pomijam lizusów ustawiających się w chórku za Martinem Scorsese.
Francis Ford Coppola mówiąc, że filmy Marvela są podłe, zwyczajnie przegiął i wyszedł na głupca. Szerokim łukiem omijam Jennifer Aniston, która twierdzi, że gdyby nie filmy Marvela, to w kinie byłoby więcej Meg Ryan. W tym całym zamieszaniu najzabawniej wypadł Pedro Almodovar, który twierdzi, iż filmy Marvela są pozbawione seksualności – polać mu i dajcie mi też trochę tego, co on pije! Mało również w nich zwierząt i nie poruszają tematu religii… Takie łatki można produkować z niezwykłą łatwością.
Z drugiej strony nie będę się szeroko odnosił do obrońców kina Marvela, bo głos w sprawie zabrało mnóstwo osób i ostatecznie prezes Disneya Bob Iger stwierdził, że Scorsese i Coppola mogą sobie psioczyć, ile tylko chcą, bo mają do tego prawo, ale słowo “podły” zarezerwowałby bardziej dla kogoś, kto popełnił masowe morderstwo niż dla filmów z jego wytwórni. I z tym się zgadzam w całej rozciągłości.
Trzeba zaznaczyć, że mniejsze czy niezależne kino nie ma się wcale źle.
Na pewno część tych produkcji trafi na platformy streamingowe – nie oszukujmy się. Aczkolwiek w zeszłym roku w Stanach Zjednoczonych w kinach grano 877 filmów. Dwie dekady wcześniej było to zaledwie 336 produkcji. Na pierwszych miejscach rocznych zestawień ze świecą szukać kina, które można uznać za artystyczne. Od 1977 roku na szczycie znajdują się wyłącznie produkcje, które przynależą do kina komercyjnego. Jednocześnie w zeszłym roku byliśmy świadkami rekordowych wpływów do kas biletowych – aż 11,840 miliardów dolarów wylądowało w kasach w Stanach Zjednoczonych.
To jasno wskazuje, że rynek nie zanika, poszerza się i jest na nim miejsce dla prawie wszystkich, ale trzeba uzmysłowić sobie, iż nie ma możliwości pojawić się w kinie z mocno artystycznym projektem, na który trzeba wyłożyć przynajmniej 250 milionów. Zdrowy rozsądek podpowiada, iż ani dziś, ani dwadzieścia czy trzydzieści lat temu, taki projekt by się nie zwrócił.
To był dobry rok dla kinowych historii superbohaterskich, a sukcesy tego nurtu to sól w oku tych, którzy do niego nie pasują lub – co zrozumiałe – wpasować się weń nie chcą.
Większość z nich zarabiała świetnie, miały zacne recenzje i opinie wśród widzów, a wtopy komercyjne i artystyczne to margines. Widzowie, którzy łakną takich historii, mieli powody, by pójść do kin, dając tym samym zarobić kiniarzom, twórcom i osobom w jakiś sposób uwikłanym w ten biznes – od marketingowców po dziennikarzy. Czy widz, który poszedł na film superbohaterski, który według Scorsese filmem nie jest, jest idiotą? Odpowiedzcie sobie na to pytanie sami.
Mogę wręcz napisać, iż te filmy sprawiają, iż kino mocno się trzyma w dobie rosnącej popularności serwisów streamingowych. Jestem niemal pewien, że gdyby nie wielkie blockbustery, które niektórym niezdrowo wizualizują się niczym atrakcje w parkach rozrywki, to popularny i wszech dostępny Netflix, Amazon czy HBO sprawiłyby, iż studia, dystrybutorzy, a co za tym idzie twórcy i cała reszta filmowego świata, wszyscy mieliby twardy orzech do zgryzienia i zapewne nowe kina nie powstawałyby, a raczej się zwijały.
To nie jest wojna. Nie kłóćmy się i oglądajmy to, na co mamy ochotę.
Szanuję to, że możesz lubić Zemstę Fu Manchu, chociaż mi to widowisko sprawiło fizyczny ból. Jednak nie szanuję tego, że ten czy inny – nieważne czy uznany filmowiec, czy przeciętny widz – podskórnie wskazuje mi, co przynależy do kina, a co nie; co powinienem oglądać, a czego nie. Ta decyzja należy do portfela widza i chęć ograniczenia wyboru dla partykularnych potrzeb twórców jest… No właśnie: podła i nie ma nic wspólnego z wolnością wyboru.
Same filmy nie znikną, a będzie ich w najbliższych latach tylko przybywało i byłoby dosyć niezwykłe, kierować się wyborem seansu poprzez słowa reżysera. Niech to pozostanie w gestii widza. Nie Marvel sprawił, że Irlandczyka obejrzymy na Netfliksie. Za to widzowie filmów Marvela sprawili, że Avengers: Koniec gry przebił Avatara w zestawieniu najlepiej zarabiających filmów w dziejach.
Ujadanie na rzeczywistość jest małostkowe i korzystają z tego typu narracji wyłącznie ci, którzy chcą podbudować swoje ego kosztem innych twórców. W końcu filmy nie znikną przez sukcesy Marvel Studios, a wszystko wskazuje na to, że w najbliższych latach będzie ich tylko przybywało. Tyczy się to zarówno produkcji komercyjnych, bardziej artystycznych o średnich budżetach, jak i zupełnie niskobudżetowych.
Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że tracimy kolejne autorytety.
Ludzie, którzy są przez część z nas postrzegani jako drogowskazy, teraz jawią się jako świetni twórcy, ale jednocześnie jako beznadziejne osoby. Nie mamy dziś zbyt wielu autorytetów, więc jest to po wielokroć smutniejsze. Chętnie obejrzę nowe produkcje Scorsese czy Coppoli, ale nawet najlepsze nie zmyją z ich biografii łatek autorytarnych filmowych dupków. Przynajmniej w moim ich postrzeganiu, bo dla mnie życie to nie tylko filmy.
Nie ważne, jak się nazywasz, jakie filmy tworzysz – szacunek należy się wszystkim, póki twórcy czy ich filmy nikogo nie krzywdzą. Scorsese i Coppola pokazali swoje wielkie, nadęte i paskudne ego, w których nie ma miejsca na szacunek dla innych filmowców. Ostatecznie to wszystko i tak jest mową-trawą, bo filmy Marvela nigdzie się nie wybierają, a uznani twórcy narobili do własnego gniazda. Nikomu i do niczego to nie było potrzebne, a kto na tym najwięcej stracił w oczach widzów, jasno wskazywać nie muszę. Myślę, że kilka osób przegapiło okazję, by siedzieć cicho. Można było tak uniknąć wygadywania głupot.