„Hawkeye” – sezon 1 – recenzja serialu

Dariusz Filipek
Dariusz Filipek 25 wyświetleń
7 min czytania
Recenzja serialu "Hawkeye"
Zwiastun serialu „Hawkeye”

„Hawkeye” jest niemal modelowym serialem superbohaterskim o niczym. Włożono w niego tak wiele niezbyt pasujących do siebie elementów, że gdyby nie cała przyjemność czerpana z oglądania owego niczego, to najlepiej byłoby zakopać widowisko głęboko pod ziemią razem z truchłem Czarnej Wdowy, której duch wraca tu co rusz niczym skacowany piątkowym szaleństwem niemrawy koszmar na jawie.

CZYTAJ WIĘCEJ O:
HAWKEYE / MARVEL

„Hawkeye” jest czwartym i niekoniecznie najlepszym serialem aktorskim od Marvel Studios wyprodukowanym dla serwisu Disney+. Bez znajomości poprzednich widowisk do tej opowieści nie podchodźcie. Mam tu na myśli przede wszystkim „Avengers: Wojna bez granic”, „Avengers: Koniec gry„, „Czarną Wdowę” i pierwszy film z serii „Avengers”. Takie to już czasy, że aby czerpać pełnię przyjemności ze śledzenia przygód superbohaterów, trzeba być w miarę na bieżąco z innymi filmami i serialami.

To grzech pierworodny większości nowości Marvela. Co mnie niekoniecznie przeszkadza, ponieważ od przeszło dekady śledzę te produkcje. Jakkolwiek może to wadzić widzom, którzy od święta oglądają historie o wzlotach i upadkach superbohaterów. Na szczęście niektóre wątki zostały tak zaprezentowane, że nawet bez obejrzenia wymienionych nie stracicie szczególnie wiele. Co nie zmienia tego, że są również takie momenty, które sprawiają, iż widzowi nieprzygotowanemu szybko zrodzi się myśl, że trafił w środek czegoś, co w przypadku produkcji stojącej na własnych nogach nie ma większego sensu. Najwidoczniej studio sobie odpuściło i powinniśmy do tego przywyknąć, że dystans fabularny pomiędzy historiami coraz bardziej się zamazuje.

Jest to jednocześnie widowisko samoświadome tej ułomności. Serial z pełną precyzją celuje w widzów, którzy poprzednie produkcje Marvela znają, uwielbiają, a jednocześnie nie przeszkadza im fakt, że mają do czynienia z kolejnym przecinkiem w wielkiej historii Marvel Cinematic Universe. Szybko zorientowałem się, iż serial sam w sobie nie jest historią wielką, ani też szczególnie mądrą czy taką, która jakoś mocno zapada w pamięć.

Hawkeye serial
Nie zapominajmy o psie!

Tym razem dostaliśmy krótką przygodę dwójki pokręconych, każde na swój sposób, bohaterów. Kate Bishop pragnie zostać nową marvelowską heroiną, a zmęczony życiem Clint Barton najchętniej rzuciłby w diabły całą tę superbohaterszczyznę i spędził czas z rodziną na zasłużonej emeryturze z dala od kolejnych Ultronów, Lokich czy Thanosów. Jednak nie będzie mu to dane.

„Hawkeye” zaczyna się z pompą, gdyż od wydarzeń, które pamiętacie z pierwszego filmu z serii „Avengers”.

Już otwarcie pierwszego odcinka pokazuje, iż powrót do 2012 roku nie jest tanim serialowym zagraniem. Krótka i wyrywkowa scena została nakręcona z pompą i idealnie wpisuje się w ówczesne wydarzenia. Z miejsca widać, że efekty specjalne, chociaż niekoniecznie spektakularne, to są na bardzo wysokim poziomie. Ani wtedy, ani później nie czułem, że serwuje nam się tanią opowiastkę, gorszą w czymkolwiek od filmów. Marvel Studios kolejny raz władowało ciężkie miliony dolarów, aby dostarczyć na małe ekrany doznania zazwyczaj serwowane wyłącznie w kinach. Jedno jest pewne — około 150-milionowy budżet serialu nie poszedł na marne.

Dostaliśmy pogrążony w chaosie Nowy Jork w pełnej krasie. Obserwujemy go z perspektywy młodziutkiej Kate. W ciągu kilku chwil jej świat zmienił się całkowicie, a jej poczucie bezpieczeństwa legło w gruzach. Miasto na kolanach pełne nieprzyjemnie wyglądających istot, to nie jest coś, czego nastolatki są światkami na co dzień. Z jednej strony był to dzień, w którym Kate straciła ojca, z drugiej zyskała wzór — Hawkeye’a. To właśnie dzięki temu Avengerowi przeżyła inwazję obcych. Trauma gwarantowana. Po latach widzimy ją już jako świetnie wyszkoloną w walce oraz doskonale radzącą sobie z bronią, szczególnie całkiem przyjemnie wymiatającą łukiem, młodą kobietę.

Oczywiście, żeby serial ruszył do przodu, Kate wpada w poważne tarapaty.

Nie jakieś pierdoły. Mam na myśli prawdziwe tarapaty. Od zdarzenia do zdarzenia trafia na nielegalną aukcję z superbohaterskimi suwenirami. Kameralne spotkanie biznesmenów przerywa gang dresiarzy. Kate, żeby powstrzymać niezbyt eleganckich niegodziwców, przywdziewa jeden z aukcyjnych przedmiotów — kostium Ronina, w którym Hawkeye mordował wszelkiej maści męty po blipie (czy jak kto woli: skasowaniu połowy istot z IQ powyżej 80 przez Thanosa). Nie wie, że przez tą jedną, wydawałoby się, że wyjątkowo niewinną decyzję, ściągnie na siebie tych, których Ronin nieprzyjemnie doświadczył ostrą stroną miecza. To zbyt wiele nawet dla świetnie wyszkolonej dziewczyny, kiedy przeciwników jest wielu i mają do dyspozycji broń palną, koktajle Mołotowa i groźnie brzmiące akcenty.

W tym momencie do akcji wkracza Clint, chcący dowiedzieć się, kto paraduje w jego niegdysiejszym stroju. Gdy dowiaduje się, że to niezbyt ogarnięta pretendentka do miana superbohaterki, postanawia pomóc dziewczynie.

Hawkeye recenzja
Adamczyk gra niezwykle niebezpiecznego przestępcę z problemami natury uczuciowej

Dalej akcja się zagęszcza. Dwójka musi zmierzyć się z rosyjską mafią mówiącą po polsku, której jednym z najznamienitszych członków jest Piotr Adamczyk. Chociaż chwalić i podziwiać powinniśmy go bardziej za świetny występ w drugim sezonie „For All Mankind”, gdzie również wcielił się w Rosjanina, to tutaj także wymiata. Na marginesie dodam, że najwidoczniej taki już nasz los, Polaków, że bardziej przypominamy Rosjan niż sami Rosjanie.

Clint będzie musiał także stawić czoło głuchoniemej, ale niezwykle śmiercionośnej Echo. Ma za złe Roninowi, że zamordował jej ojca. Ciężko się dziwić. W tle pojawi się jej zwierzchnik, jeszcze niebezpieczniejszy jegomość, którego tożsamości nie zdradzę, żeby nielicznym nieświadomym jego obecności nie psuć zabawy. I tak przez większość czasu będziemy ją widzieli z jej prawą ręką, Kazim. Ten gangus na razie jest wytatuowanym popychadłem, ale to najpewniej wstęp do tego, aby w przyszłości pochrzanić mu niezdrowo w głowie i przeistoczyć go w serialowego Clowna.

Pojawia się także widziana ostatnio w „Czarnej Wdowie” Yelena Belova, której ubzdurało się, że Hawkeye jest odpowiedzialny za śmierć jej przyszywanej siostry, Natashy. Taka z niej wyjątkowo poinformowana, młoda dama, a nie zna podstawowych faktów lub nie oglądała „Avengers: Koniec gry”, gdzie Czarna Wdowa podarowała swe życie, aby ratować wszechświat. Wcielająca się w Yelenę Florence Pugh nadal jest rozbrajająca, więc szybko wybaczyłem jej bohaterce szpiegowskie nieokrzesanie. Może mówić i robić największe głupoty, a przez jej cudowną czy wręcz cudaczną grę, Yeleny nie da się nie lubić.

Z kolei w Swordsmana wcielił się Tony Dalton. Nie miał szansy porządnie się zeźlić, ale bohater, którego portretuje, ma olbrzymi potencjał. Dla mnie to jest obsadowy strzał w dziesiątkę.

Hawkeye Disney+
Typowy sobotni poranek w Nowym Jorku

Ponadto Kate w pewnym momencie będzie musiała się przeciwstawić własnej matce, co nie będzie proste. Mimo grzechów mamuśki, dziewczyna nie przestaje jej kochać. Bohaterka, której głosu, twarzy i całej reszty ciała użyczyła Vera Farmiga, okazuje się mieć sporo za uszami, a na początku wydawała się taką miłą kobietą!

Dużo? Za dużo? Zdecydowanie. Nie tylko bohaterów, ale również wątków jest mnóstwo.

Właściwie ten serial nie ma czegoś takiego jak kręgosłup fabularny. Pierwsze dwa odcinki zarysowują interesujący punkt wyjściowy, ale im dalej w las, tym historia bardziej się rozjeżdża. Aż do wielkiego finału. Ten jest pięknym, ale jednak jednym wielkim chaosem. W dodatku nie bardzo dałem temu wariactwu wiarę. Decyzje poszczególnych bohaterów, niemal wszystkich, kompletnie się kupy nie trzymały i mnie nie kupiły. Ostatni odcinek przeczy temu, co widzieliśmy w poprzednich. Tak jakby ktoś postanowił zagrać widowni na nosach i wykręcił to wszystko o 180 stopni bez jakiegoś szczególnie mocnego umotywowania. I to był moment, kiedy powiedziałem do siebie, że najwidoczniej finał został napisany w ramach pie*****nia logiki.

Chociaż jest to najmniej przeze mnie lubiany serial Marvela z 2021 roku, to wciąż bawiłem się na nim lepiej niż na „Czarnej Wdowie”, „Eternals” czy „Shang-Chi i legendzie dziesięciu pierścieni”. Tylko „Spider-Man: Bez drogi do domu” zdołał zabawić mnie lepiej.

„Hawkeye” opiera się głównie na przyjemnej akcji oraz dynamice Kate i Clinta. Tę pokręconą dwójkę po prostu przyjemnie się na ekranie śledzi. Wcielający się kolejny raz w Clinta Jeremy Renner wreszcie miał okazję pokazać widowni, że Hawkeye to człowiek z krwi i kości, który po wyczerpującej walce nie leci na jakiś Asgard wypocząć w otoczeniu półnagich bóstw, a przykłada lód do starzejącego się ciała.

Z kolei prześwietna Hailee Steinfeld jest perfekcyjną Kate — nieco nieogarniętą i dziwaczną, ale z dobrym sercem i waleczną. Miejmy nadzieję, że pomimo pęczniejącego filmowego portfolio Marvel ma na nią dalekosiężne plany. Stratą byłoby jej nie zobaczyć w przyszłości.

Również na drugim planie pełno świetnych artystów, którzy zapadają w pamięć. Jakkolwiek jest jeden wielki zawód — nieprzyjemnie mdła Echo, w którą wcieliła się Alaqua Cox. Być może to wina tego, jak ją napisano i poprowadzono. Oby. Bo jeśli tak lubiana przeze mnie bohaterka, szczególnie w komiksie „Moon Knight” autorstwa Bendisa i Maleeva, dostanie własny serial i nic się nie zmieni w grze Cox, to przyszłe widowisko może być nieznośne. Najlepszym określeniem jej roli jest żadna.

Wszystko ubrano w nieco bardziej uliczny klimat, aniżeli to, co serwowało nam Marvel Studios do tej pory.

Przez to widowisko mocniej przypomina seriale Marvela produkowane dla Netflixa. Dodatkowym, bardzo ważnym, drugoplanowym aktorem jest uroczy Nowy Jork pogrążony w świątecznym szaleństwie. I chociaż twarzą serialu jest Avenger, to tak naprawdę serial powinien się nazywać „Hawk Eyes”, gdyż mamy tu dwie sokole pary oczu — Kate jest niemniej ważna niż Clint w tym całym zamieszaniu.

Scenarzyści próbowali pokazać poprzez traumę Kate czy problemy Clinta, wspierającego się aparatem słuchowym, że pomimo ograniczeń, można uratować Nowy Jork, święta czy przezwyciężyć własne lęki. Jednak to wszystko jest zaledwie nakreślone ołówkiem. Gdybym napisał, że zarysowane — przesadziłbym srogo. Nie doszukujcie się tu wielkiej psychologii.

Poza tym dostaliśmy mnóstwo zabawek dla małych chłopców. Pościgi, wybuchy, bijatyki, strzelaniny itd., itp. To bawi. Tak po prostu.

Oby Hawkeye i Lady Hawk wrócili w nieco lepszej produkcji. Nieopierającej się głównie na ciągłych odwołaniach do innych historii Marvela i fanserwisie. Bo chociaż dostaliśmy przyjemną rozrywkę, to twórcy za bardzo skupili się na zabawianiu widza, a za mało na tworzeniu solidnej opowieści. Przez to jest to serial wyłącznie dla fanów, którzy wybaczają więcej. Jak ja wybaczyłem. Nie wszyscy zdołają.

Serial „Hawkeye” możecie obejrzeć online w serwisie Disney+ ▶

Disney+ nie jest obecnie dostępny w Polsce. Dostęp do serwisu uzyskacie dzięki taniej i niezawodnej usłudze Pure VPN.

Podziel się artykułem
Śledź
Redaktor naczelny. Przez lata nieszczęśliwie związany z e-commerce. Ogląda, czyta, słucha, pisze, rysuje, ale nie zatańczy. Publikował na łamach serwisów różnych i różniastych.
Zostaw komentarz