Hejt czy umniejszanie roli filmów Marvel Studios nigdy mnie nie bodły. Co więcej, osobiście uważam, że jeśli ktoś, choć odrobinę orientujący się w kinie i popkulturze, twierdzi, że studio Marvela robi filmy kiepskie, niemające na popkulturę wpływu, to jest zwyczajnie głupi. Jednak gdy kampania marketingowa Kapitan Marvel ruszyła pełną parą, już rzygałem hejtem mentalnego przedszkola.
Gro chłopców z meszkiem pod nosem rozpalało do białości swoje lepkie od substancji różnorakich klawiatury i kupione przez rodziców smartfony. Dwoili się i troili, żeby zbić audience score na najważniejszych portalach filmowych. Po premierze filmu stały się dwie dobre rzeczy. Status społeczny chłopców z meszkiem pod nosem pozostał niezachwiany, a film Anny Boden i Ryana Flecka świetnie sobie radzi finansowo (szóste najlepsze globalne otwarcie wszech czasów).
Moje jedyne obawy dotyczyły tego, jak Brie Larson odnajdzie się w roli Carol Danvers (aka Kapitan Marvel, aka Vers). W zwiastunach wydawała mi się nieco za delikatna na niezniszczalną heroinę. Jednak gdy film się rozkręcił i Vers zaczęła okładać po pyskach nieprzyjaciół, a Brie miała co grać, obawy się rozwiały.
Kapitan Marvel zaczyna się od infiltracji, pojmania Vers i mordobicia. Parę lat wcześniej Carol Danvers, pilot, niemal zginęła podczas próbnego lotu prototypowego myśliwca. Ratuje ją grany przez Jude’a Lawa Yon-Rogg. Yon-Rogg szuka na Ziemi bardzo ważnego dla całego wszechświata artefaktu. Zabiera Carol na planetę (?) Hala, gdzie trenuje ją i uczy, jak opanować nowo nabytą moc, by mogła wstąpić do Starforce, międzygalaktycznej policji. Podczas jednej z misji znowu trafia na Ziemię, już jako prawie-niezniszczalny intergalaktyczny glina. Z miejsca puszcza się w pogoń za Skrullami – zmiennokształtnymi kosmitami infiltrującymi rządy i agencje wywiadowcze Ziemi. Po drodze wpada na początkującego w T.A.R.C.Z.Y. Nicka Fury’ego. Z początku nieufni wobec siebie zawiązują sojusz i ta relacja rodem z buddy comedy jest z mojej perspektywy najfajniejszym elementem filmu. Samuel L. Jackson to mój ulubiony aktor i w końcu dostał trochę więcej niż zwykle czasu ekranowego. Do spółki z Goose, obcym w przebraniu kota, kradną show.
Pomimo tego, że podczas seansu dobrze się bawiłem, Kapitan Marvel nie jest bez wad. I wcale nie chodzi mi o rzekome feministyczne zadęcie.
Jest w filmie kilka continuity errors, ale nie są one na tyle kłopotliwe, żeby nie dało się ich naprostować w finale Fazy trzeciej. Problemem Kapitan Marvel jest coś innego. Tagline filmu mówi discover what makes her a hero. Po dwugodzinnym filmie, który nie jest typowym origin story, nadal nie wiem, co czyni Carol Danvers superbohaterką. Jest tak samo pyskata i przepotężna na początku, jak i na końcu filmu. Po drodze są jakieś niuanse psychologiczne, dochodzenie do prawdy o sobie i o otaczającym heroinę świecie, ale jako postać Carol Danvers się nie rozwija ani znacząco się nie zmienia. Anna Boden i Ryan Fleck nakręcili wcale niezły blockbuster, ale jeśli idzie o jakość filmów samego MCU, to dla mnie jest to ten słabszy sort. A Carol Danvers to póki co najnudniejsza postać tego uniwersum.
Najistotniejsza jest dla mnie opowiadana historia i rozwój protagonisty. Przesłanie filmu, kontrowersje wokół niego i obsady – to tematy drugorzędne. Fabuła Kapitan Marvel to filler – pomost pomiędzy Avengers: Wojna bez granic i Końcem gry. Miewa świetne momenty, ale jako całość trochę zawodzi. Zaś Kapitan Marvel jest czasami boleśnie mdła i nudna przez to, jaka jest wszechmocna i potężna. To jest ten typ postaci, która błyszczy w interakcjach z innymi i oby w Końcu gry się to sprawdziło.
Oglądaj film Kapitan Marvel w serwisie Chili >>
Recenzja filmu Kapitan Marvel (Captain Marvel) (2019)
Werdykt
Miewa świetne momenty, ale jako całość trochę zawodzi.