Rzekomo Kapitan Marvel miał być filmem feminizującym z zamordystycznym zacięciem. Wszystko przez Brie Larson wcielającą się w główną bohaterkę. Chora trollownia próbowała zakrzyczeć produkcję Marvel Studios, ponieważ, według nich, aktorka dewaluowała pozycję białego mężczyzny w społeczeństwie, więc widowisko było złem wcielonym, zanim w ogóle ktokolwiek je obejrzał. Pomimo tego stękania, dostaliśmy po prostu kolejny rozrywkowy blockbuster superbohaterski, sygnowany świetną grą Larson, nie bez powodu nagrodzonej Oscarem za rolę w Pokoju. Film solidny, nieuchylający się od świetnych momentów, jak i nietrafionych decyzji.
Znamienne jest to, że na Kapitan Marvel wybrałem się do rzeszowskiego Heliosa w dniu, w którym nieopodal Jarosław Kaczyński ze swoją smutną średniowieczną świtą, mniej lub bardziej podprogowo, a na pewno silny propagandową chałturą dziennikarzyn mediów reżimowych, pokazywał palcem, gdzie jest miejsce kobiet w społeczeństwie. Edukuje Polskę, martwiąc się jej dzietnością. Sam dorobił się tylko kota, więc pewnie wie, co mówi… Jest to bardzo wymowny rozdźwięk po Dniu Kobiet. I chociaż w filmie również pojawia się kot, Goose, który momentami kradnie widowisko, to ma o wiele sympatyczniejszego opiekuna.
Zacofane postrzeganie kobiet, jako pojemników na embriony, stoi w zupełnej opozycji nie tyle do twardego filmowego feminizmu, którego nie uświadczycie, a do girl power, które jest pozytywną nutą pogrywającą co rusz, gdzieś w fabularnym tle. Niestety przed premierą Kapitan Marvel pseudoentuzjaści kina, postarali się, żeby przejść do historii dziewiątej muzy, jako rak, czyniący nieodwracalne szkody i pewnie będzie robił nawroty. Przynajmniej został szybko wycięty. Paskudne ujadanie w komentarzach; zeszłowieczna, siermiężna logika i niszczenie mechanizmów służących prawdziwym kinomanom – to ich zasługa! Wszystko w ramach gwałcenia filmu, którego nie widzieli, którego nie znali. Tylko dlatego, że kobieta, mająca głos w społeczeństwie, chce, by jej płeć miała równe szanse; by branża, w której się obraca, była bardziej zróżnicowana; by ocena jej pracy nie była brana pod uwagę wyłącznie z perspektywy zabetonowanego środowiska dziennikarskiego.
Jednak nie przejmujcie się, bo polityka właśnie się skończyła. W tym samym momencie, w którym rozpoczął się film.
A nie rozpoczyna się szczególnie zjawiskowo. Efekt zmęczenia po dziesięciogodzinnej podróży, którą odbyłem chwilę wcześniej, spotęgowało kilkanaście pierwszych minut seansu. Niby dzieje się dużo. Okładają się po pyskach, jak na kino superbohaterskie przystało. Szybko dowiadujemy się, że Carol Danvers ma problemy z panowaniem nad emocjami. Jest członkinią elitarnej grupy Starforce, gdzie obok przedstawiciela rasy Kree, który uratował ją przed laty, walczy o pokój w kosmosie.
To wszystko ma ręce i nogi. Jednak jest nużące, aż do momentu, w którym po wielkiej bitwie pomiędzy Starforce a Skrullami, widzimy tytułową bohaterkę niebezpiecznie pikującą ku Ziemi, którą opuściła kilka lat wcześniej. Ma tylko przebłyski dawnego życia, więc bez większego sentymentu rusza w dalszą pogoń za wrogiem. Walka ze zmiennokształtnymi kosmitami jest jej oczkiem w głowie. Aczkolwiek z czasem jej priorytety nieco się zmieniają.
Świat, który zastaje, jest jej obcy.
Gdzieś tam w galaktyce przywykła do życia wojowniczki i technologicznego zawrotu głowy. Nieco skonfundowani są również widzowie. Akcja rozgrywa się w latach 90., więc straszą nas budki telefoniczne, słaby internet, czy wypożyczalnie kaset wideo. To odbiega od tego, do czego już zdążyliśmy przywyknąć – smartfonów, szybkiego dostępu do sieci i Netflixa. Co jest znaczące, bo okres, w którym rozgrywa się film, jest małym bohaterem widowiska. Nadaje mu ciężkiego do podrobienia charakteru. Przynajmniej wśród filmów Marvela.
Znamienne jest również to, że zaraz po jej niefortunnym lądowaniu, poznajemy zupełnie innego Nicka Fury’ego. Ten szybko staje się najlepszym kumplem głównej bohaterki. Carol Danvers spotyka Furego bardziej wyluzowanego, nieopierzonego i nienasiąkniętego jeszcze tak bardzo złem świata. Będą sobie towarzyszyć niemal krok w krok. Zarówno na Ziemi, jak i w przestrzeni kosmicznej. Co sprawia, że film jest nie do końca opowieścią o jednej, a o dwójce bohaterów. Gdzie Fury jest po prostu świetnym, walecznym dodatkiem, niewymuszenie wymieniającym się błyskotliwymi dialogami z protagonistką. Samuel L. Jackson w tej roli sprawdził się kolejny raz doskonale i pokazał, że jego bohater jest kimś więcej, niż dał się poznać w poprzednich filmach Marvela. A interakcje pomiędzy duetem sprawiają, iż jest to praktycznie superbohaterski film w nurcie buddy cop.
Pojawia się także Clark Gregg jako Agent Coulson. Nie ma tu zbyt wiele do zagrania, ale kiedy widzimy go w kadrze, to wiadomo, że zrobi robotę. Świetnie udało się cyfrowo odmłodzić zarówno Gregga, jak i Jacksona. Poza jedną króciutką sceną ciężko się domyślić, iż skorzystano tu z magii specjalistów od efektów specjalnych. To robi wrażenie.
Niestety nie wszystko poszło, jak trzeba.
Miałem poczucie, że CGI zajmowały się dwie ekipy. Jedna lepsza, druga gorsza. Przez co Kapitan Marvel miejscami wygląda świetnie, ale są też momenty, w których przypomina nieco grę wideo sprzed kilku lat. Szczególnie wtedy, gdy główna bohaterka znajduje się w przestrzeni kosmicznej i daje upust swoim przepotężnym mocom. Tak bardzo widać, że to tylko postać, którą wygenerowały procesory komputerów, że włos się na głowie jeży. Ponadto pstrokaty przepych momentami bardziej pasuje do Dragon Balla niż do kolejnego filmu Marvela. I o ile w takim Thorze: Ragnarok to było akuratne, tak tutaj pasuje niczym pięść do nosa.
Trochę niechlujne efekty specjalne da się jeszcze przeżyć. Bardziej boli wspomniany już początek filmu i dosyć nierówna końcówka. Marvel Studios słynie z tego, że lubi pod koniec widowiska urządzić porządną rozpierduchę na ekranie. Jednak raz mają na to lepszy, innym razem gorszy pomysł. Tu raczej nie wyszło – tłuką się do utraty tchu, ale brak tym walkom ikry.
Fanów komiksowej Kapitan Marvel, a właściwie komiksowych, bo kilka postaci nosiło ten pseudonim, zabolą pewne zmiany. Niekoniecznie potrzebne. Naprawdę nie ma sensu naprawiać czegoś, co działało. Są pewne ikoniczne elementy, które Kevin Feige na siłę wywraca do góry nogami i ostatecznie można się poczuć lekko zagubionym. Nie uważam, że adaptacje komiksów powinny przekładać się jeden do jednego, kiedy przenosi się je na duży czy mały ekran. Jednak sądzę, że historia, która narodziła się na kartach komiksu, w niektórych przypadkach zasługuje na trochę więcej szacunku.
Film bywa nierówny. Sprawia wrażenie bardziej złożonego z elementów niż fabuły, na którą był pomysł od początku do końca. Przez co widowisko traci na dynamice. Kapitan Marvel to także bardziej bezpiecznie wyprodukowane superbohaterskie origin story pokroju Doktora Strange’a, niż szaleńcza, ale przemyślana jazda w stylu pierwszego Iron Mana. A jeśli szukacie tu autografu twórców pokroju Strażników Galaktyki, gdzie reżyser był nierozerwalną częścią filmu, tutaj tego nie odnajdziecie zbyt wiele. Anna Boden i Ryan Fleck niemal od linijki wykonali wizję włodarzy studia. Przez co momentami film jest nieco bezpłciowy.
Na szczęście Kapitan Marvel ma więcej zalet niż wad.
Nie można widowisku odmówić walorów rozrywkowych. Co przełożono przede wszystkim nie na superbohaterską otoczkę, a na barki dobrych interakcji. Dzięki świetnej grze aktorskiej sprawiają, iż lubimy tych bohaterów lub, kiedy trzeba, chcemy, żeby stało się im coś niefajnego. Nie ważne, czy mowa tu o szukającej prawdy i siebie Carol Danvers, czy jest to prześwietnie sportretowany przez Bena Mendelsohna przywódca Skrulli Talos (spoko koleś-jaszczur), czy skrywający wiele oblicz bohater, w którego wcielił się Jude Law.
Jednocześnie nie jest to film, jakiego się spodziewałem. Przyznaję, że dałem się kilka razy miło zaskoczyć. Trzeba zaznaczyć także to, iż Kapitan Marvel nie jest historią z tych, które można określić od zera do superbohatera. To rzecz o superbohaterce, która staje się bardziej samoświadoma. I przy okazji niesamowicie supermocna. W finale jest Supermanem w kobiecym, marvelowskim wydaniu. Jej moc objawia się nie tylko w elementach nadprzyrodzonych, ale również dzięki przemianie psychicznej. Brie Larson jest na wskroś prawdziwa. I chociaż nie jest Carol Danvers na miarę Roberta Downeya Jr., który z Tonym Starkiem zżył się niemal organicznie, to jest doskonała w swojej roli.
Ponadto świat przedstawiony robi robotę. Kosmos zaprezentowany w Kapitan Marvel nie jest tak niesamowity, jak w Strażnikach Galaktyki czy Thorze: Ragnarok, ale czuć, że to jest to samo uniwersum. Do doskonale oddanych lat 90., dorzucono otoczkę muzyczną w postaci popu z tamtych lat. Dzięki takim małym rzeczom produkcja jest bardzo bliska temu, co w Marvelu kochamy najbardziej, a jednocześnie świetnie działa jako osobny byt.
To również film, który uzupełnia kilka białych plam w filmowym uniwersum Marvela i daje nadzieję na kontynuację pewnych wątków w przyszłości.
Widać doskonale, że Marvel szuka nowych bohaterów pod jakąś wariację wokół opowieści o młodych herosach. I tutaj nadzieją jest postać, w którą wcieliła się młodziutka Akira Akbar. W końcu jej Monica Rambeau w przyszłości również została superbohaterką. Mam dziką wiarę, że jeszcze o niej usłyszymy. Produkcja daje też nadzieję, iż to nie ostatni raz, gdy widzieliśmy Skrulle na ekranie. A sam Talos może odegrać jakąś ważną rolę w którymś z przyszłych filmów. Oby, bo to świetny bohater, a ja czekam z zapartym tchem na filmową reinterpretację Secret Invasion.
Na pewno nie jest to film hardo feministyczny. Aczkolwiek pokazuje, że kobiety mają moc nie mniejszą niż mężczyźni i należy im się miejsce wszędzie. Również na ekranach kinowych. Widowisko uderza w widza niewydumanymi zanadto, ale jednak mądrościami, trafiającymi do serca. I rodzą się one często w dosyć niespodziewanych miejscach. To smutne, że Marvel Studios potrzebowało tak dużo czasu, by do tego dorosnąć. Lepiej późno niż później.
Ostatecznie Kapitan Marvel to taki film środka, kiedy myślimy o całym kolorycie Marvel Cinematic Universe. O wiele lepszy niż drugi Iron Man, ale i sporo gorszy niż chociażby Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz. Jakościowo najbliżej mu do niezłego, ale też mającego problemy Doktora Strange’a. Widowisku nie można odmówić świetnych interakcji między bohaterami, interesującej bohaterki, otoczki i fajnych momentów. Jeśli lubicie wyluzowane i rozrywkowe kino superbohaterskie to Kapitan Marvel takim kinem jest. Jakkolwiek ma też swoje wady.
Oglądaj film Kapitan Marvel w serwisie Chili >>
Recenzja filmu Kapitan Marvel (Captain Marvel) (2019)
Werdykt
Jeśli lubicie wyluzowane i rozrywkowe kino superbohaterskie to Kapitan Marvel takim kinem jest.