Z jednej strony Anthony Rapp oskarżył Kevina Spaceya o molestowanie seksualne. Z drugiej Spacey oświadczył, że jest biseksualny. Z trzeciej Netflix kończy House of Cards na szóstym sezonie. Z czwartej platforma planuje spin-off tego serialu. Szaleństwo.
#METOO zatacza coraz szersze kręgi i ta nawałnica nie zatrzyma się tak długo, jak długo media nie znajdą sobie nowego konika. Rykoszetem dostał serial House of Cards, który rzekomo zostanie zakończony na szóstym sezonie z powodu najnowszej afery. Tak przynajmniej twierdzą przeróżne serwisy internetowe. W co nie wierzę. I Wy nie wierzcie, że w ciągu doby w korporacjach pokroju Netflixa podejmuje się takie decyzje. Koniec tego serialu był najpewniej planowany od jakiegoś czasu. Smutne, że ogłoszono to teraz. Jednak zacznijmy porządnie – od początku.
Najpierw gruchnęła wiadomość, że Kevin Spacey molestował Anthony’ego Rappa, którego możemy obecnie oglądać w serialu Star Trek: Discovery.
Do zdarzenia miało dojść w połowie lat 80., kiedy aktor miał 14 lat. Spacey był na ten czas starszy od Anhony’ego o 12 lat. Najpierw bywali razem w nocnych klubach, aż miało dojść do okropnego zdarzenia na prywatnym przyjęciu Spacey’ego. Gwiazdor przyszedł pijany do pokoju, w którym przebywał Rapp, przeniósł go na łóżko i się na nim położył. Chłopak wyswobodził się i uciekł.
Spacey oświadczył na Twitterze, że zdarzenia sobie nie przypomina, ale jeśli tak było, to jest winien Rappowi przeprosiny. Przyznał jednocześnie, że jest biseksualny.
— Kevin Spacey (@KevinSpacey) October 30, 2017
Do tej pory starałem się tematu #wszyscymolestująwszystkich unikać tak długo, jak długo nie dotykał bezpośrednio branży rozrywkowej. I przyznaję, codzienne pojawianie się kolejnych ofiar, jest ciężkie do ogarnięcia. Mógłbym się właściwie zajmować wyłącznie tym, co wypełniłoby mój czas do reszty.
Martwi mnie coś zgoła innego. Fakt, iż w przypadku Kevina Spaceya opinia publiczna bardziej skupia się na tym, że jest bi, niż na prawdopodobnym molestowaniu nieletniego chłopca. To dużo o nas mówi. Tak jakby jego orientacja umniejszała talent zdobywcy dwóch Oscarów.
Samo oświadczenie wygląda jak zasłona dymna ze strony starszego aktora, który świadomie chce nakierować wzrok masowej publiczności na fakt, iż jest biseksualny. Typowa redukcja zniszczeń. Bo o tym, że Spacey lubi również mężczyzn plotkowano od lat.
Teraz bardziej martwi mnie to, jak Netflix postąpił z House of Cards. A raczej kiedy.
Ostatnie dwa sezony nie należały do najlepszych. Mocno czuć formę spadkową i widać, że twórcy nie bardzo wiedzą, w jakim kierunku chcą iść. Serialowe śledztwo dziennikarskie było moim ulubionym wątkiem zaraz po obserwowaniu, jak Frank Underwood pnie się do góry. Niestety od jakiegoś czasu ten temat leży i kwiczy. Frank zdobył wszystko, co było do zdobycia i Underwoodom brak prawdziwego zagrożenia. Zamiast przycisnąć ich do ściany, scenarzyści urządzili sobie z dramatów małżeńskich motyw przewodni. Sorry, to miał być thriller polityczny, a nie Dynastia w lepszym opakowaniu.
Dlatego bez większego żalu pożegnam się z House of Cards, jakkolwiek produkcję szanuję i zawsze czekam na nią z wytęsknieniem i nadzieją. Jednak Netflix ogłaszając koniec w tym momencie, chciał sobie zrobić ładny PR w dobie #METOO, co nie tylko do mnie nie przemawia, ale jest kompletnie beznadziejne. Korporacja pokazuje tym samym, że odcina się od aktora. Nie wierzę, że jedno z drugim zbiegło się przypadkiem – oświadczenie Spacey’ego i decyzja koncernu z Los Gatos. Łatwo jest kogoś oskarżyć i zniszczyć, jeszcze przed wydaniem jakiegokolwiek wyroku – tak działają media. Netflix dołożył do tego cegiełkę.
Oddzielmy życie prywatne od sztuki, a domysły od faktów – pomyślałem. Bo jeśli jedno z drugim ma związek, to na teraz jedynym przewinieniem Kevina Spaceya jest jego biseksualizm. To jest pewnik.
I wtedy gruchnął kolejny news. Istnieje prawdopodobieństwo, że powstanie spin-off House of Cards.
Nowa produkcja miałaby się skupić na postaci Douga Stampera, w którego wciela się Michael Kelly. Prawa ręka Franka i człowiek od brudnej roboty. Swoją drogą świetna postać i dobrze poprowadzony serial ze Stamperem mógłby być tym, czym dla Breaking Bad jest Better Call Saul.
Niby wilk syty i owca cała, ale na koniec dnia wszystko to wydaje się nieco niesmaczne.
Źródło: Deadline