Żaden biznes, nawet przemysł kinowy nie jest z gumy. Ktoś może wyskoczyć z taką firmą jak Wrigley Company albo obrzucić mnie niezliczonymi wyrobami z kauczuku, ale rzeczywistości nie da się odczarować. Kina jeszcze nigdy nie były w tak złej kondycji i wiele wskazuje na to, że w najbliższych miesiącach wiele się nie poprawi.
Spadki gonią spadki, a bankructwa nie są już kwestią tego, czy nastąpią, a prędzej należy zacząć sobie stawiać pytanie, kiedy i ile ostatecznie kin upadnie. Najpierw pandemia koronawirusa wymusiła zamknięcie kin na całym świecie, a kiedy te mniej lub bardziej na widzów zaczęły się otwierać, przyszedł czas na drugą fazę wyniszczania, czyli wycofywanie ważnych premier przez wytwórnie filmowe. I nawet nie wiem, od czego zacząć, bo w ostatnich miesiącach tak wiele się napsuło, że ciężko ten obraz pożogi pozbierać i oddać w całości (wikipedyści starają się to ogarniać).
Filmy Universalu niedługo po premierze będą pojawiały się w serwisach VOD
Nie licząc zamknięcia kin z uwagi na pandemię, do tej pory największym ciosem dla świątyń filmu była decyzja Universal Pictures, że firma rezygnuje z typowego 70-90-dniowego okna, w którym pokazuje swoje nowości filmowe w kinach, na rzecz jednoczesnego wypuszczania ich w kinach i w serwisach VOD w modelu pay-per-view. To nie spodobało się największej amerykańskiej sieci kinowej, AMC Theatres, która i tak ma spore kłopoty przez koronawirusa. Przedstawiciele firmy oświadczyli, że nie będą pokazywali filmów Universalu w swoich kinach. Ponoć AMC i Universal tydzień temu doszli do konsensusu, który sprowadza się do tego, że po 17 dniach od premiery kinowej Universal będzie wypuszczał swoje filmy na VOD. To duża sprawa, bo Universal Pictures to jedna z największych wytwórni filmowych, która kilka lat temu zajęła pierwsze miejsce wśród najbardziej dochodowych wytwórni w Stanach Zjednoczonych.
Ile osób wybierze zacisze salonu niespełna trzy tygodnie po kinowej premierze najnowszej części “Szybkich i wściekłych”? Ciężko powiedzieć, ale najpewniej znajdzie się wiele takich osób. Nawet przy wysokiej cenie wypożyczenia filmu na 48 godzin taka forma oglądania może być ostatecznie tańsza lub porównywalnie kosztowna, co wyjście do kina.
“Mulan” na Disney+
Zagrywka Universalu wydawała się szczytem, ale kiedy dowiedziałem się, że “Mulan” nie pojawi się w Stanach Zjednoczonych w kinach, a zamiast tego widowisko będzie można obejrzeć w serwisie Disney+ w dniu premiery za 29,99 dolarów, wpadłem w lekki szok (w niektórych krajach film pojawi się na dużych ekranach i będą to państwa, w których Disney+ jeszcze nie działa). Spodziewałem się wielu rzeczy, ale nie tego. A zdradzę Wam, że nie należę do osób, które łatwo zaskoczyć albo zatkać jakąś informacją. Mowa tu o jednej z największych i najważniejszych premier 2020 roku, kiedy myślimy o głównym nurcie kina komercyjnego. To nie jest jakiś tam cios dla kin, a szpikulec wbity na oślep przez Disneya w dotychczasowych partnerów.
Spokojnie, to tylko awaria
Prezes Disneya twierdzi, że to jednorazowa akcja, ale ja panu prezesowi nie wierzę. I myślę, że gdyby popatrzył mi w oczy, mówiąc, iż nie mamy tutaj do czynienia z żadnym testowaniem branży i to tylko potrzeba chwili, to gdzieś głęboko, pod wieloma warstwami sumienia, skrzętnie przykrytymi tonami dolarów, zrobiłoby się mu głupio.
Premierę “Mulan” na Disney+ media rozdmuchały w pięć minut do tego stopnia, że już sam ekwiwalent reklamowy jest najpewniej właśnie analizowany i zanim analitycy dojdą do ostatecznych wniosków, to już otwierane są szampany, czy co tam piją w Burbank, gdzie mieści się główna siedziba Disneya. Firma będzie mogła sprawdzić, jak sprzedaż bezpośrednia wypadnie w przypadku tak wielkiej premiery. Ostatecznie to może być dla Disneya wielka rzecz, gdyż do tej pory nie mieliśmy takiego giganta wypuszczonego w modelu pay-per-view. Cały przychód trafi do kieszeni wytwórni filmowej, która nie musi dzielić się przychodem z kinami, więc prawdopodobieństwo, że Disney utopi na tym eksperymencie wielkie pieniądze, raczej nie wchodzi w grę.
Kina w domu to nowa rzeczywistość, w którą powoli powinniśmy uzbrajać nasze salony
Kina tracą kolejną premierę, która mogła być magnesem na widzów. Najstraszniejsze w tym wszystkim jest to, że koronawirus szaleje w najlepsze i powoli zdajemy sobie sprawę z tego, że zanim, a właściwie, jeśli doczekamy się szczepionki, choroba dotknie większość z nas. Najprawdopodobniej początkowe ostre wytyczne w kwestii kwarantanny, izolacji i dystansu społecznego z perspektywy czasu okażą się groźniejsze dla społeczeństwa niż pomocne.
Przez ostatnie miesiące nawyki widzów radykalnie się zmieniły – serwisy takie jak Hulu, Apple TV+, Netflix, Disney+, HBO Max czy Amazon Prime Video z lubością wykupują prawa do filmów, które miały trafić do kin, a my możemy tylko patrzeć, jak świat rozrywki się zmienia. Niestety na gorsze.
Netflix korzysta na sytuacji
Kiedyś stwierdziłem, że Netflix nie zabije kin, ale nie spodziewałem się, że w momencie kryzysu kina dobijać będą dystrybutorzy, którzy wciąż najlepiej zarabiają, a przynajmniej jeszcze niedawno najlepiej zarabiali właśnie w kinach. To jest swego rodzaju krótkowzroczne szaleństwo, które najpewniej zostanie nakreślone w kilku specjalistycznych książkach i pracach naukowych. Szaleństwo poniekąd zrozumiałe, ale smutne. W dobie, gdy serwisy streamingowe dwoją się i troją, by dostarczać widzom wielkie widowiska, chowam swoje różowe okulary do szuflady i nieprędko po nie sięgnę.
Nie twierdzę, że to jest tak, że nikt na tym wszystkim nie zyska. Zyskają właśnie serwisy streamingowe, a może w dłuższej perspektywie również producenci filmowi. Wszystkie kina nie upadną, ale marginalizacja jest praktycznie pewna. Te, które zostaną na rynku, będą przynosiły mniej pieniędzy. Bo co z tego, że kina się obecnie coraz szerzej otwierają na widzów, skoro niewiele mają do grania, a dystrybutorzy coraz chętniej sięgają po bezpieczne pieniądze od serwisów streamingowych. Z kinami obecnie jest tak, jakby iść do restauracji, która serwuje jedynie przystawki lub niezbyt świeże dania. Jak długo tak można?