Za górami, za lasami żył Rodney Hyden. I było mu całkiem dobrze. Kosił pieniądze na florydzkiej budowlance, kupował nowe samochody, aż tu nagle z nieba huknęło – przyszedł kryzys gospodarczy i jego raj szlag trafił. Rodzina Hydenów musiała zamienić duży dom na przyczepę i zacząć amerykański sen od nowa. Jednak jego los miał się odmienić za pociągnięciem magicznego proszku.
Legenda o kokainowej wyspie mogłaby być baśnią, gdyby reżyser nie potraktował bohaterów jak skończonych idiotów, którymi zresztą są. Żeby nie zdradzić Wam zbyt wiele, napiszę, iż Rodney zdobył swoistą mapę skarbów, przekazaną mu z ust do ust przez siwego hipisa. Jednak nasz bohater miał trafić nie na złoto, a na kilogramy kokainy zakopanej w Portoryko. Jego pierwsze podejście skończyło się tym, że szybko wrócił do Stanów Zjednoczonych, bo zapomniał o… łopacie.
Poza tym dowiadujemy się, jak Rodney zawiązał kontakty z typami spod ciemnej gwiazdy. Mieli mu pomóc w zdobyciu i upchnięciu białego złota. Widzimy też, jak wbrew zdrowemu rozsądkowi współpracował z nimi, ufając im praktycznie bezgranicznie. Aż wpadł, jakby to ujął on sam, w nieźle popieprzone gówno.
Tak, ta historia wydarzyła się naprawdę.
Legenda o kokainowej wyspie to żywa farsa i aż dziw bierze, iż osoby w nią zamieszane nie były skore do autorefleksji. Tak bardzo zaślepiła ich wizja obrzydliwego bogactwa. Świetnie kalkulowali, jak bardzo się obłowią, ale nie byli skorzy zastanowić się, jakie konsekwencje ich czekają. Jednak czego można się spodziewać, kiedy mózg operacji narkotyki wcześniej widział najpewniej wyłącznie w Policjantach z Miami.
Jest tu komedia, jest tu dramat, jest sensacja – materiał na świetny hollywoodzki film. Jednak zamiast tego dostaliśmy mocno fabularyzowany dokument. Żeby było zabawniej, w inscenizacjach widzimy Rodneya odgrywającego samego siebie. Opowiada, odtwarza – człowiek orkiestra. I chociaż nie jestem fanem mocnego fabularyzowania dokumentów, to tutaj reżyser Theo Love poradził sobie wybornie i nie męczy widza jak twórcy Wormwooda, gdzie mieliśmy do czynienia z klasycznym przerostem formy nad treścią. W tym przypadku forma idealnie z treścią współgra.
Legenda o kokainowej wyspie to po trochu rzecz o marzeniach, wielkim krachu i nie mniejszej naiwności oraz głupocie.
Momentami nie wiedziałem, co oglądam. Czy to odcinek specjalny Breaking Bad, w którym poznajemy zrujnowanego budowlańca, chcącego na nielegalu spróbować odmienić los rodziny; czy to rzecz rodem z parodii Indiany Jonesa, gdzie jegomość przy kości w koszuli i spodenkach oraz w towarzystwie nierzadko naćpanego kompana, próbuje przekopać wyspę Culebra, byle dokopać się do skarbu; a może to reinterpretacja Mad Dogs, w której główny bohater, przyzwoity w gruncie rzeczy człowiek, pakuje się w tragikomedię? To wszystko po trochu.
Niesamowicie chciałem wiedzieć, jak ta głupawka się skończy.
Były momenty, gdy nie dowierzałem, że Rodney jest dziś z nami i opowiada o przygodzie życia. Przez co oglądając, bawiłem się świetnie, co rusz łapiąc się za głowę z niedowierzania. Co prawda miałem poczucie, że bohater nie wszystko mi mówi, bo się nieco wybiela. Że w tej historii było więcej do opowiedzenia, ale jednocześnie Legenda o kokainowej wyspie dostarczyła mi mnóstwo nieskomplikowanej rozrywki, śmiechu i emocji.
Jeśli jednak jesteście nastawieni na poważny dokument, opowieść o tym, jaką plagą są narkotyki, to możecie się srogo zawieść, bo to widowisko jest tylko, a właściwie aż słodko-gorzkim i zabawnym spojrzeniem na coś w gruncie rzeczy przerażającego, gdy popatrzeć na to z perspektywy zdrowego rozsądku, którego Rodney nie miał za grosz. Legenda o kokainowej wyspie to komedia kryminalna, która w swoim nurcie sprawdza się znakomicie.
Film dokumentalny Legenda o kokainowej wyspie w serwisie Netflix >>
Recenzja filmu dokumentalnego Legenda o kokainowej wyspie (The Legend of Cocaine Island) (2018/2019) (Netflix)
Werdykt
Legenda o kokainowej wyspie to komedia kryminalna, która w swoim nurcie sprawdza się znakomicie.