“Miasto jest nasze” przynosi na myśl zagubiony sezon “Prawa ulicy”. Sieroty po kryminalnym arcydziele poczują się tu jak na starych śmieciach.
“Miasto jest nasze” to oparta na faktach historia, która przenosi nas do Baltimore sprzed kilku lat, gdzie ośmiu członków specjalnej policyjnej grupy zadaniowej (Gun Trace Task Force) zostało oskarżonych o ściąganie haraczy, kradzieże, okłamywanie śledczych, składanie fałszywych dokumentów i wyłudzanie nadgodzin. Serial idzie dalej i prezentuje widzom szerszą perspektywę. Funkcjonariusze policji gnębili zwykłych obywateli i odznaczali się co najmniej instytucyjnym rasizmem.
W jednej ze scen widzimy zatrzymanie czarnoskórego mężczyzny, który dosadnie tłumaczy, iż nie złamał przepisu ruchu drogowego. Oburzony policjant prosi go o dokumenty i nakazuje mu wyjście z samochodu, gdyż chce się mu przyjrzeć. Mężczyzna robi wszystko, czego żąda od niego funkcjonariusz. Zdarzenie z siedzenia pasażera obserwuje dziecko. Nadgorliwy policjant ściska broń w kaburze i zabiera cały portfel kierowcy. Przegląda jego zawartość i po trochu wyrzuca kolejne karty i dokumenty na ziemię. Po czym z grymasem i wyższością puszcza upokorzonego mężczyznę dalej.
Skojarzenie z “Prawem ulicy” nie wzięło się znikąd. Ten naturalistyczny serial wręcz naśladuje ruchy kamery czy nawet podejście do prezentowania całych sekwencji. I robi to z klasą.
Reżyser widowiska, Reinaldo Marcuso Green, zanim nakręcił nominowanego do sześciu Oscarów “King Richard: Zwycięska rodzina”, brodził w kryminalnych opowieściach, kręcąc “Monsters and Men” czy odcinki “Top Boya”. W duecie z operatorem, Yaronem Orbachem – autorem zdjęć do “Kronik Times Square” czy “Seven Seconds” – potrafił ze smakiem wejść w buty twórców kultowego serialu i opowiedzieć w podobnym stylu zupełnie nową historię.
Jednak najważniejsi w tej układance są konstruktorzy całej opowieści – George Pelecanos oraz David Simon, którzy pracowali wcześniej właśnie nad “Prawem ulicy”. Mają przebogate portfolio wysokoprofilowych historii. Pelecanos zajmował się “Pacyfikiem”, “Treme” czy wspomnianymi już “Kronikami Times Square” oraz jest autorem licznych powieści. Z kolei Simon nie tylko pisał z nim “Treme”, ale również spłodził scenariusze do wielu innych uznanych produkcji – “The Corner”, “Generation Kill”, “Kto się odważy” i co wyjątkowo istotne, przez lata pisał “Wydział zabójstw Baltimore”.

Simons z Maryland jest związany od lat. Tam studiował, tam poznał żonę i Baltimore zna od podszewki, więc kompletnie nie zaskakuje, że stara się jak najczęściej odwiedzać w swoich historiach właśnie to miasto. Dzięki temu nie tylko można liczyć na jakość, ale również na wierność tamtejszym realiom. To nadaje serialowi dodatkowego smaku.
“Miasto jest nasze” opowiadając o upadku elitarnej jednostki, przypomina nieco to, co widzieliśmy w historii o skorumpowanych glinach z jednostki specjalnej w “The Shield”. Jednak tutaj zamiast Michaela Chiklisa czy Waltona Goggisa dostaliśmy między innymi znanego z “Punishera” Jona Bernthala i Josha Charlesa, którego możecie kojarzyć z “Żony idealnej” czy “Rozłąki”. Jakkolwiek zepsucie tych bohaterów jeszcze bardziej poraża, gdyż na nieszczęście obywateli Baltimore, w przeciwieństwie do Vica i Shane’a z “The Shield”, wydarzyli się naprawdę. Serial FX najwyżej luźno czerpał z wydarzeń, które wstrząsnęły policją w Los Angeles.
W widowisku HBO Max dostaliśmy całe mięso, bez zbędnych upiększeń.
Bernthal, który wcielił się w Wayne’a Jenkinsa jest surowym skurwysynem, na którego nie chcielibyście się natknąć nawet w rozmodlonym kościele. Z kolei Charles sportretował Daniela Hersla – niechlubnego policjanta przywołanego przy okazji sceny z mężczyzną, który według niego nieodpowiednio się zatrzymał. Jenkins był hersztem całego bagna, a Hersl sprawia wrażenie zwykłej nieprzyjemnej i obślizgłej mendy w mundurze.

Jeden, jak i drugi gwarantują wszystko to, czego od nich oczekiwałem – bez krzty fałszu i z odpowiednią szorstkością wcielili się w przestępców z odznakami. Obserwowałem z przerażeniem ich postępowanie i z jeszcze większym niesmakiem odnotowałem, iż pomimo licznych skarg, musiało minąć sporo czasu, zanim wzięto się za grupkę skorumpowanych funkcjonariuszy, którzy pracowali nie po to, aby chronić i służyć, a przede wszystkim po to, aby z oddaniem wariata hańbić mundur.
Po drugiej stronie barykady znalazła się Wunmi Mosaku jako Nicole Steele, prawniczka z Wydziału Praw Obywatelskich Departamentu Sprawiedliwości, która dobiera się do tylnych liter bydlaków z GTTF. I jest jakimś promykiem dającym nadzieję, że samowolka pod płaszczem prawa, nie jest dziś tolerowana.
Jest także polski element, czyli Dagmara Domińczyk, którą zapewne pamiętacie z “Sukcesji”. Tutaj wcieliła się w Erikę Jensen, agentkę FBI prowadzącą dochodzenie w sprawie przestępstw popełnianych przez członków grupy zadaniowej.
Afera wokół GTTF była jednym z głośniejszych i wyjątkowo niechlubnych momentów w historii amerykańskiej policji.
“Miasto jest nasze” oparto na podstawie powieści “We Own This City: A True Story of Crime, Cops and Corruption in an American City”, autorstwa dziennikarza gazety Baltimore Sun, Justina Fentona. Chociaż i bez książki twórcy mieliby sporo materiału, gdyż temat rozpalił całe Stany Zjednoczone. I był kolejnym z wielu pokazujących, że zepsucie w szeregach policji to w tym kraju chleb powszedni.


Jeszcze jakiś czas temu rzadko dostawaliśmy oparte na faktach seriale, tak bogato zarysowujące bohaterów, zajmujące narracyjnie, pochłaniające fabularnie i jednocześnie świetnie, chociaż bez wodotrysków zrealizowane. “Miasto jest nasze” pokazuje, że świat seriali krzepnie, gdyż dostajemy coraz więcej jakościowych seriali czerpiących z życia, a nie z wyobraźni czy adaptacji fikcyjnych historii. Powoli zmierzamy ku finałowi zajmującego serialu “The Girl From Plainville” oraz “Tokyo Vice”, wcześniej oglądaliśmy “The Dropout”, “Pam i Tommy”, “Lakers: Dynastia zwycięzców”, “Psychiatra u boku” czy “Dopesick”. Odnotowuję to wyłącznie z kronikarskiego obowiązku, aby dać wyraz temu, iż dzięki takim widowiskom świat odcinkowych opowieści staje się pełniejszy i po to, żeby zaznaczyć, że najnowsza historia HBO Max pozytywnie odnajduje się w gronie przytoczonych.
Widowisko HBO Max nie jest prostą, łatwą i przyjemną opowiastką, która trafi do widzów, dla których wszystko ponad estetykę bądź ciężkość “Castle” czy “Lupina” jest niestrawne.
“Miasto jest nasze” to trudna, powolna, mocna i nieunikająca detali historia, która zapowiada satysfakcjonujący finał. Nie tylko dlatego, że – i tu uwaga, bo będzie spoiler – panowie poszli siedzieć do ciupy, co jest satysfakcjonujące samo przez się. Przede wszystkim zaufałem twórcom, którzy już w pierwszym odcinku pokazali, iż mamy do czynienia z serialem przez bardzo duże “S”. Fani przywoływanego przeze mnie do nieprzytomności “Prawa ulicy” czy klimatów w stylu filmowego “Detroit” będą tu jak ryby w wodzie. Brawo!
Recenzja serialu "Miasto jest nasze" ("We Own This City") - sezon 1, odcinek 1
Werdykt
“Miasto jest nasze” to trudna, powolna, mocna i nieunikająca detali historia, która zapowiada satysfakcjonujący finał.