Stephen King ma na sumieniu sporo wybitnych klasyków szeroko pojętej literatury grozy. Jednak Pan Mercedes – delikatnie rzecz ujmując – nie należy do najznamienitszych pokazów jego kunsztu pisarskiego. Bo chociaż pomysł wyjściowy miał niezły, a pióro jak zwykle lekkie, to sztampowość zepsuła całą zabawę. Dlatego stworzenie ciekawszego serialu nie było wielkim wyzwaniem. Czy się udało? Sprawdzam.
Przeczytaj: Recenzja The Sinner. Czy ja właśnie polubiłem morderczynię?
Nikomu nie chcę psuć oglądania, dlatego postaram się być powściągliwy i zaznaczę jedynie, iż cała historia rozpoczyna się jak u Hitchcocka. Nie było to co prawda trzęsienie ziemi, tylko paskudna, odpychająca zbrodnia. I od tego czasu wszystko będzie się kręciło wokół niej. Na jednym biegunie dostaniecie zdezelowanego, podstarzałego detektywa, który nie stroni od alkoholu. Na drugim młodego, znudzonego, inteligentnego socjopatę, wegetujący w markecie z elektroniką i matką z kazirodczymi zapędami.
Zabawa w kotka i myszkę rozpoczyna się zaraz po scenie otwierającej. Scenie, która była serialowym być albo nie być. To ona wypadła na papierze najlepiej i to dzięki niej dotrwałem do końca lektury. Ponadto jest bardzo akuratna, gdyż masowe mordy, jak ten, który zgotował nam King, to nasz chleb powszedni. Na srebrnym ekranie zdarzenie ciągle elektryzuje, jednak na kartach książki było to doświadczenie intymniejsze i boleśniejsze. Niesprawiedliwość i bezsensowność rzezi aż kipiała w powietrzu. Kipi także w serialu, jednak pomimo widocznych starań oryginału nie udało się doścignąć.
To nie koniec zawodów. Serial Davida E. Kellyego (Goliath, Wielkie kłamstewka, Ally McBeal) boleśnie ociera się o banał.
Scenarzyści się nie napracowali. Pierwszy odcinek jest książkowy, więc nijaki. Sporo tu wątków obyczajowych, które starają się sensownie wypełnić dziesięcioodcinkową fabułę. Jednak, zamiast zainteresować widza, sprawiają wrażenie poprzeciąganych na siłę.
https://www.youtube.com/watch?v=rWSJ-1TN0Fw
Brendana Gleesona kompletnie nie widziałem w roli znudzonego życiem, emerytowanego detektywa Hodgesa. Mimo to uniósł rolę. O tyle, o ile było co unosić. Jego postać jest tak przekalkowana, że momentami aż żal było patrzeć na kolejnego podstarzałego tropiciela nierozwiązanej zbrodni sprzed lat. Podobnie ma się sprawa z antagonistą, w którego wcielił się Harry Treadaway – idealnie wpisujący się manierą i aparycją w jakże typową postać psychopaty-nerda.
Serialowi bliżej do ekranizacji niż luźnej adaptacji, co robi krzywdę po dwakroć. Z jednej strony czytelnicy książki nie bardzo mają tu czego szukać, bo historię znają na pamięć. Z drugiej mocno średnia literatura, została przełożona na mocno średni serial.
Pozostaje pytanie, czy warto. Odpowiedź nie jest prosta. Bo to produkcja poprawna, która w trakcie sezonu zaskoczy Was z dwa, może trzy razy. Fani pościgów za psychopatami i entuzjaści krwistych momentów coś dla siebie znajdą. Jednak na hit nie mają co liczyć. Dlatego, jeśli bardzo Wam się nudzi i łykacie, co popadnie, zapraszam na seans Mr. Mercedesa. Jeśli nie, to przecież jest wiele innych, lepszych seriali do nadrobienia.
Ocena końcowa
Mr. Mercedes (2017) - Sezon 1, odcinek 1
Potencjał był, ale go nie wykorzystano. Twórcy poszli po linii najmniejszego oporu, serwując widowisko poprawne, ale bez polotu.
4 komentarzy