https://www.youtube.com/watch?v=-vWGnZYcC2Y
Stworzyć dobrą, a przede wszystkim trzymającą w napięciu historię grozy, która zabawi widza przez dwie godziny w kinie to już jest sztuka. Seriale mają ciężej. Nawiedzony dom na wzgórzu jest doskonałym przykładem tego, że wielogodzinna opowieść z dreszczykiem, obserwowana z kanapy w salonie, niekoniecznie jest w stanie nas obezwładnić tak bardzo, jak dobrze zrealizowany film.
Nie przypominam sobie serialu faktycznie wzbudzającego strach. Najwyżej pojedyncze odcinki antologii odcinkowych w jakiś tam sposób na mnie działały. Na pocieszenie napiszę, że rzecz ta udawała się również nielicznym filmom. Dlatego już z góry założyłem, że Nawiedzony dom na wzgórzu w tym punkcie raczej zawiedzie i nastawiłem się bardziej na ciekawą opowieść aniżeli soczystą grozę mrożącą krew w żyłach.
Podwaliną historii Nawiedzonego domu na wzgórzu jest proza Shirley Jackson. Powieść niezwykle poetycka, niekoniecznie straszna, ale bardzo samoświadoma. Serial Mike’a Flanagana wyciągnął z niej szkielet, odmalował go tak, by ten pasował do dzisiejszych realiów i z prozy został właściwie tylko tytułowy dom i pojedyncze elementy porozrzucane tu i ówdzie.
Widzowie poznają liczną rodzinę Crainów.
Olivia i Hugh wprowadzają się wraz z dziećmi do starego przepastnego domu. Każdy zakątek, każdy mebel wygląda, jakby miał własną historię. Ponadto dom wygląda na cholernie drogi i niemniej brudny (jakkolwiek mop musiał pójść w ruch, ponieważ bohaterowie biegają po nim co rusz na bosaka niczym Wojciech Cejrowski). Małżeństwo mieszka w nim tylko po to, by go odremontować i sprzedać z zyskiem, a później zamieszkać w domu marzeń, który zaprojektowała Olivia. Małżeństwo tworzy świetny duet – on jest złotą rączką, a ona z niesamowitą wyobraźnią potrafi zaplanować niemal wszystko.
Dzieciaki niestety nie czują się w domu dobrze, a przede wszystkim bezpiecznie. Dręczą je koszmary, zwidy i niejednokrotnie bezwiednie lądują w dosyć dziwnych, wręcz przerażających sytuacjach. Początkowo rodzice myślą, że to normalne, aż dochodzi do tragedii…
Co bardzo popularne w ostatnich latach, akcja serialu rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych. Z jednej strony obserwujemy krok po kroku wydarzenia, które rozegrały się lata temu w tytułowym domu, a z drugiej śledzimy losy dorosłych już bohaterów w obecnych czasach. Ich psychika została nieledwie naderwana, a wręcz zniszczona wydarzeniami z przeszłości. I wszystko wskazuje na to, że dom ciągle jest w ich życiu, nawiedzając i wzywając rodzinę do siebie.
Nawiedzony dom na wzgórzu zaczął się przyzwoicie, interesująco, znośnie bawiąc się horrorowymi kliszami, ale w pewnym momencie widowisku zabrakło pomysłów.
A już w finale serial popłynął w zupełnie abstrakcyjnym kierunku, którego mogłem się spodziewać, aczkolwiek niekoniecznie mnie to pocieszyło. Ostatnie dwa odcinki to coś z gatunku: nie mamy pomysłu, jak to fajnie domknąć, więc to przeintelektualizujemy i zrobimy widzom sieczkę z głowy, a może ktoś się na to nabierze. Do tego czasu momentami produkcja nieco przynudzała, co dopełniał fakt, że chyba z trzy razy przysnąłem podczas dziesięcioodcinkowego seansu. Dużą winą obarczam tutaj prezentowanie problemów rodzinnych w iście melodramatyczny sposób. Leją się łzy, a słowa gorzkie są.
I chociaż bardzo rzadko skupiam się na pracy kamery i na montażu, tym razem trochę będę się pastwił. W tej materii raz jest lepiej, raz jest gorzej, ale zazwyczaj we wszystkich produkcjach, które ostatnio oglądam, jest znośnie. Jednak tutaj jedno i drugie zostało koncertowo schrzanione. Bo chociaż dostaliśmy bardzo ładne zdjęcia i mogące się podobać efekty specjalne, wszystko psuje beznadziejne przechodzenie między ujęciami. Z jednej strony mamy złe ustawienia aktorów, a momentami nawet różne oświetlenie kadrów następujących jeden po drugim. Prawdopodobnie w postprodukcji zdali sobie sprawę, że to jest już nie do naprawienia i zostawili, jak jest.
Również aktorsko nie jest najlepiej. Dzieciaki na planie radziły sobie całkiem przyzwoicie, ale ich starsze wersje w większości przypadków kompletnie mnie nie kupowały. Przede wszystkim ich teatralność gry, a także nieprzekonujące dialogi – to wszystko psuło zabawę. Ponadto miałem początkowo problem, żeby przypisać dziecko do jego starszej wersji, gdyż nierzadko cechy fizyczne aktorów tak mocno ich odróżniały. I chociaż w pewnym momencie już się z nimi oswoiłem, jakaś taka niewygoda pozostała mi do samego końca.
Muszę odnotować również, że początkowo Nawiedzony dom na wzgórzu wprowadza różne nurty horroru, na różne sposoby próbował mnie straszyć. Chwilami miałem poczucie, że będzie dobrze. Być może tak byłoby w skondensowanej filmowej formie, w którą serial można było przebrać przy odpowiednim przepisaniu scenariusza. Jednakże wcześniej odrzucając wszelkie głupotki i niepotrzebne elementy niezgrabnie wydłużające seans. Jednak od zalewu prób szybko uodporniłem się na sztuczki twórcy Hush, Gry Geralda i Oculusa.
Nawiedzony dom na wzgórzu nie jest klasycznym horrorem.
Flanagan zostawił sobie furtkę bezpieczeństwa, wlewając w scenariusz sporo dramatyzmu i rodzinnych zagwozdek. W końcu, gdyby nie udało się widza przestraszyć, przynajmniej może mu sprzedać historię o rodzinie – pewnie pomyślał. I o ile początkowo byłem ciekawy ich zażyłości, problemów i konfliktów, z czasem zaczynało mi się to wydawać coraz bardziej dziwaczne i chaotyczne. Tym samym ta furtka zaprowadziła mnie donikąd.
Na przekór tym wszystkim wadom muszę przyznać, że chociaż bez olbrzymiego entuzjazmu, bawiłem się na Nawiedzonym domu na wzgórzu dosyć przyzwoicie. Być może trochę dlatego, że nauczony porażkami poprzednich serialowych horrorów, nie nastawiłem się na arcydzieło. To w sumie jest przyjemny, ładnie wyglądający, ale nieco głupi i nieuchylający się wadom blisko dziesięciogodzinny serial. Aczkolwiek zainteresował mnie na tyle, że chętnie obejrzałbym kontynuację. Tym bardziej że ta produkcja ma podwaliny ku temu, by być swego rodzaju antologią w stylu American Horror Story. Jednak z utartą w pierwszym sezonie mitologią, może być ciężko zaskoczyć widza czymś nowym.
Jeśli jesteście nastawieni na serialowe arcydzieło lub coś, co Was wystraszy, a historia jakoś zmieni Wasze życia lub przynajmniej w jakikolwiek sposób nakręci, niestety nie mam dobrych wiadomości. To mimo wszystko horrorowy serial lepszy niż większość konkurencyjnych produkcji, ale nie na tyle dobry, by piać z zachwytu.
Serial Nawiedzony dom na wzgórzu w serwisie Netflix >>
[interaction id=”5bec5252b0df79cbe984bb5d”]
Recenzja serialu Nawiedzony dom na wzgórzu (2018) - sezon 1 (Netflix)
Nazwa: Nawiedzony dom na wzgórzu
Opis: Nawiedzony dom na wzgórzu to współczesna reinterpretacja prozy Shirley Jackson. Dziesięcioodcinkowy serial opowiada o rodzinie Craine'ów, nawiedzanej przez tytułowy dom.
Werdykt
Nawiedzony dom na wzgórzu próbował być straszny i intrygujący, ale Netflix kolejny raz nie dostarczył horroru, który zapadałby w pamięć.
W sumie racja, to bardziej dramat psychologiczny z problemami rodzinnymi niż horror i to zakończenie sprawiło, że po seansie zapomniałem już o tym serialu, ale pozycja jak dla mnie godna uwagi. Po piątym odcinku długo nie mogłem podnieść szczęki. I nie zgadzam się co do aktorstwa dorosłych, bo jak dla mnie zagrali bardzo dobrze. Tak czy inaczej jak dla mnie w tym roku wygrywa bezapelacyjnie American Horror Story. Bardzo dobry wątek apokalipsy, który jeszcze umiejętnie scala ze sobą poprzednie sezony (największa bomba to odcinek szósty) 😉
Z kolei mnie irytowały momenty, w których wyglaszali kwestie z taaaaakim dramatyzmem… Jakby odczytywali je z kartki na próbie
Ja się sparzyłem, na Culcie, gdzie wątek polityczny dodano w taki sposób, że czułem że oglądałem parodię, a nie horror. Więc gdyby bjednak nie tematyka postapo, to bym też do serialu nie wrócił.
Aż tak daleko nie zaszedłem.
Ja jedynie szóstego sezonu nie widziałem 😀