Dokładnie dziś mijają trzy miesiące od czasu założenia Popkulturystów. Właściwie miałem robić podsumowanie tego okresu i pewnie na to przyjdzie jeszcze czas, ale przyznaję, że pisanie, administrowanie i wszelkie sprawy, które muszę robić codziennie na zapleczu, są mocno wyżymające ze snu i wolnego czasu. Trochę w tym winy tego, że wszystkiego jest dużo, wszystko chce się obejrzeć, przeczytać, przesłuchać… a na końcu drogi jestem tylko człowiekiem, który zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że ma wyjątkowo ograniczone możliwości i nie obejmie wszystkiego.
Na moim Trello wisi kilkanaście recenzji do napisania, mnóstwo artykułów, od groma pomysłów. Rzeczy złych, rzeczy dobrych, rzeczy średnich – rzeczy, o których chcę Wam opowiedzieć. I niech mi ktoś dziś powie, że fajnie pisać o popkulturze, to odpowiem, iż fajnie to byłoby, gdybym miał więcej czasu na samo pisanie. Jednak obudziłem się w dziwnych czasach, w których codziennie mam do obejrzenia mnóstwo nowości. Nic nie zapowiada tego, że ta lawina się zatrzyma. Na domiar, kilka razy w tygodniu trzeba się przywitać, z tym że jedna z platform wypuści sezon serialu, którego obejrzenie zajmie przynajmniej pół dnia. Po takim seansie czuję się niczym zombie zdzielone granatem. Nie mam siły wstać, nie mam siły jeść, nie mam siły odpisać dziewczynie. Chociaż cieszę się dobrą rozrywką, to jednocześnie czuję niesamowite zmęczenie i rozdrażnienie.
Mamy AA dla alkoholików i chyba najwyższy czas na AS dla uzależnionych od streamingu.
Bo czuję się uzależniony. I obawiam się, że tak, jak mocno wdrożony w nałóg alkoholik, przestałem z czasem dostrzegać zgubne skutki tego, co robię ze swoim życiem. Rozrywka jest jak wódka. Bawi, ale przy nadmiarze masz kaca, który nie pozwala normalnie funkcjonować. I chcesz więcej. Chcesz być znów na tym haju. Nie chcesz doprowadzać do kaca. Coraz częściej zapominasz o obowiązkach, pracy, bliskich i jedyna rzecz, która chodzi Ci po głowie to: jeszcze jeden odcinek; jutro premiera; może coś przegapiłem.
Oglądam wszędzie. W domu, w autobusie, w kolejce, na spacerze. Świetną Suburrę skończyłem w trasie z Rzeszowa do Ostrołęki. Jednak nawet się o tym nie dowiedzieliście, gdyż zaraz na Netflixie wylądował Mindhunter, a w międzyczasie miałem do nadrobienia kilka pomniejszych rzeczy. I powiem Wam, że gdyby w Ostrołęce grali w poniedziałek Blade Runner 2049, wtedy wieczór spędziłbym w kinie. W hotelu ciągle grało mi Spotify. Dodatkowo czytałem ebooka z Trupią farmą. Ciężko się oderwać od ekranu.
Nie nadymam sztucznie problemu. Nie zwalam winy na Netflix. Jednak problem istnieje, jest w nas i ma wielomilionowe podwaliny.
Kiedy przeczytałem – bodaj na Antywebie – o 8-milionowej armii binge watcherów, nie ledwie się przeraziłem. Zacząłem się zastanawiać najpierw nad nimi, a później nad sobą. Netflix przedstawia swoich widzów zadowolonych i pochłoniętych dobrociami płynącymi z takich maratonów. Jednak zapomina, a raczej nie chce wspominać o tym, że Ci widzowie mają rodziny, przyjaciół, pracę, a coraz więcej czasu poświęcanego wymienionym, oddają Netflixowi, HBO, Prime Video, Hulu i podobnym usługom.
Nie zwalam winy na Netflix. Sami jesteśmy winni temu, że nie potrafimy wyznaczać sobie granic. Jak nikt nie wlewa wódki siłą, tak nikt nie wymaga od nas, byśmy oglądali, co popadnie. Coś czuję, że ośrodki walczące z uzależnieniami niedługo wpiszą sobie Netflix w listę. O ile już tego nie zrobiły.
Postanowiłem trochę wyluzować. Więcej produkcji odsiewać. Poświęcać czas na inne rzeczy. Bo któregoś dnia mogę obudzić się bez niczego, poza pilotem w dłoni.
Źródło: YouTube
Dlatego ja od dłuższego czasu nie oglądam wszystkich ulubionych produkcji na hurra. Raz, przez wyżej wymienione powody, dwa – binge watching swego czasu skutecznie obrzydził mi seriale. Ale teraz jest lepiej, bo dlanaprzykładu – oglądam jeden do dwóch odcinków Mindhunter dziennie względnie co drugi dzień, i jednocześnie nie mogę się doczekać, kiedy wrócę do The Blacklist, która z guilty pleasure stała się jedną z ulubionych produkcji. Gdybym mógł być jak James Spader, byłbym jak James Spader. 😀
Z jednej strony rozumiem dziennikarski obowiązek, rozumiem, jaka popkultura jest fajna i rozumiejąca (to nie sarkazm) i sam myślę nad polemikorecenzją The Shining we wszystkich trzech odsłonach (książka, perła horroru od Kubricka, miniserial telewizyjny) dla popkulkturystów. Z drugiej, trzeba szukać złotego środka. 🙂
Pozdrawiam!
Chciałbym mieć takie zdrowe podejście. Chyba trzeba czasu, żeby się odbingeatchingować. Tym bardziej, że u mnie to trwa dłużej. Nadrabianie starych seriali czy tematyczne maratony filmowe to u mnie niestety norma. Muszę się ogarnąć.
A co do pisania to też wciąga. Później się jakieś strony zakłada… Uważaj.;)
Hueh, będę uważał. ;D
Oprócz filmów, seriali, książek i pisania (proza), spędzam mnóstwo czasu na kanale YouTube WhatCulture. Panowie mają fajny pomysł na to i dobrze mi się to ogląda. Mają też poczucie humoru, co jest bezcenne, IMHO. ;]