Dosyć przewrotne, że “Nocna msza” to jedna z najbardziej osobistych historii Mike’a Flanagana, a jednocześnie serial sprawia wrażenie jeszcze jednej adaptacji prozy Stephena Kinga. Uczeń nie przerósł mistrza, ale z produkcji na produkcję do tego dojrzewa.
CZYTAJ WIĘCEJ O:
NOCNA MSZA / NETFLIX / HORRORY
“Nocna msza” jest kolejnym z wielu widowisk, które Flanagan wyprodukował w ostatnich latach na wyłączność dla Netflixa. Zaczęło się mocnym i kameralnym akcentem — od filmu “Hush” w 2016 roku. Rok później dostaliśmy filmową adaptację “Gry Geralda”, a następnie zaczęły się seriale – “Nawiedzony dom na wzgórzu” oraz “Nawiedzony dwór w Bly”. Twórca nie powiedział ostatniego słowa, gdyż jego najnowsza produkcja to nie koniec przygody z tym serwisem strumieniującym. W końcu nadal czekamy na jego przyszłoroczną adaptację powieści Christophera Pike’a “The Midnight Club”.
Płodny to twórca, gdyż pomiędzy kolejnymi filmami i serialami dla Netflixa, nadal kręci widowiska kinowe. Między “Hush” a “Nocną mszą” dostaliśmy “Oujia: Narodziny zła”, “Zanim się obudzę” i “Doktora Sen”. Jednak żadna z dotychczasowych produkcji nie była tak osobista, jak jego serial z 2021 roku.
Punktem wyjściowym jest tu bohater, który stracił wszystko przez alkoholizm, z którym Flanagan, od trzech lat trzeźwy, również się zmagał.
Problem alkoholowy Rileya, niegdysiejszego inwestora, który wybił się ponad to, co osiągnęli jego znajomi i rodzina, sprawił, że mężczyzna pnący się na szczyt, spadł na samo dno. Po czteroletniej odsiadce za spowodowanie wypadku pod wpływem, w którym zginęła młoda kobieta, wraca do rodzinnej wioski. Crockett Island to mała, senna osada rybacka, do której nie można dostać się drogą lądową. Mężczyzna przybywa do domu złamany — trzeźwy, ale bez pracy, bez pomysłu na przyszłość, bez wiary, zagubiony, z poczuciem wstydu i z prześladującymi go wspomnieniami feralnej nocy.
Na wyspie nie ma zbyt wielu zajęć. Po wycieku ropy wioska utrzymująca się głównie z rybołówstwa przeżywa kryzys. I jak na pobożną katolicką społeczność przystało — jak trwoga, to do Boga — większość mieszkańców w kościele szuka ukojenia. Chociaż żadna wiara nie nakarmi żołądków, to ludzie zyskują nadzieję, gdy za sprawą nowo przybyłego księdza na wyspie zdarza się cud — sparaliżowana od pasa w dół nastolatka staje na nogach podczas mszy. Ci, którzy nie wierzyli, a w obrządkach uczestniczyli tylko dlatego, że tak wypada, zaczynają kwestionować swoją niewiarę. Pytaniem pozostaje, czy za ozdrowieniami faktycznie stoi Bóg, czy też coś zupełnie mu przeciwnego.
Skoro “Nocna msza” jest horrorem, to wielkim spoilerem nie będzie, że ksiądz Paul niekoniecznie jest palcem bożym.
Serial stawia pytanie o to, ile wiary w swoją religię pokładamy, nie oglądając się przy tym na innych. Wierzenia mogą być dla niektórych ukojeniem — kłamstwem bądź prawdą o tym, że kiedyś spotkamy się z bliskimi. Jednak ślepe oddanie i uznawanie za gorszych tych, którzy nie wierzą lub wierzą w coś innego, może zamienić nas z bogobojnych poczciwców w potwory w ludzkiej skórze.
Ten serial jest trochę dysputą nad charakterystyką wiary, nad godzeniem się ze śmiercią, a z drugiej strony jest mocnym odzwierciedleniem religijnego oszołomstwa. W tym przypadku można nazwać to zjawisko za ulicą katolibanem, gdzie każdy niewierzący jest godny potępienia. Nieważne czy dobry, czy zły, a muzułmanin to najpewniej terrorysta. Znamy to tak dobrze, niestety, z polskiego podwórka. I w tym punkcie przesłanie widowiska jest niezwykle uniwersalne.
To też opowieść o tym, jak niedaleko od wiary leży sekciarstwo czy przynajmniej niezdrowa denominacja religijna. Rzeczy, które pokazuje nam się w serialu, przypominają bardziej to, co znamy z historii o takich ruchach jak Świątynia Ludu czy Gałąź Dawidowa, aniżeli z opowieści o dobrotliwych czynach Jezusa Chrystusa.
W całej wspaniałości opowiedzenia nie tylko strasznej historii, ale strasznej historii, która coś znaczy, Flanaganowi, najpewniej goniącemu między projektami, zabrakło tu i ówdzie czasu na przemyślenie narracyjnych zagwozdek.
Nie zrozumcie mnie źle — to nie jest zły serial, a serial z problemami. Przede wszystkim nie poświęcono odpowiedniej i wystarczającej uwagi bohaterom, abym się z nimi na tyle zżył, by ich śmierć miała dla mnie większe znaczenie, aniżeli kolejne zejście fikcyjnego bohatera, których rokrocznie oglądamy przynajmniej dziesiątki w przeróżnych produkcjach. Tu umiera się szybko i czasami niespodziewanie, ale przy natłoku zgonów nie poczułem z bohaterami na tyle więzi emocjonalnej, aby to jakoś specjalnie mnie poruszało.
Ponadto te dialogi! Może nie tyle są koszmarne, ile bardziej miałem poczucie, że Flanagan wygłaszał swoje przydługie melodramatyczne i filozoficzne monologi, wpychając je w usta bohaterów. Jest taka scena, kiedy Riley rozmawia ze swoją niegdysiejszą miłością o śmierci i to się ogląda naprawdę ciężko. Nie dlatego, że sama treść i znaczenie rozmowy są nietrafione, a dlatego, że nadto rozbudowane dialogi, pompatyczne jak diabli, niemal pozbawiające widza interakcji między bohaterami, zostały napompowane do przesady. To irytujące, gdyż w ten sposób ludzie nie rozmawiają. Pojedyncze zdarzenia bywają tak teatralnie ukazane, że niejedne deski teatru puściłyby pod ich ciężarem.
Zestaw aktorski to zwyczajowo głównie ulubieńcy Flanagana.
Dużą część ekipy widzieliście w jego poprzednich produkcjach. W tym jego drugą żonę, Kate Siegel, która zagrała bardzo przyzwoicie. Podobnie jak grający Rileya Zach Gilford. Jakkolwiek niemal największe brawa należą się wcielającemu się w ojca Paula Hamishowi Linklaterowi, który interesująco sportretował klechę pod wpływem nadnaturalnych możliwości. Ten w głębi serca zły nie jest, ale błądzi. Jego postawa jest nieco odzwierciedleniem nałogu, w którym pewnego dnia się budzi i widzi, że musi coś zmienić. Znajdziecie tu głęboką alegorię.
Jakkolwiek napisałem “niemal największe brawa”, gdyż najbardziej chwyciła mnie Samantha Sloyan. Wcieliła się w religijną świruskę. Recytowała biblię w możliwie najbardziej wybiórczym stylu, niczym piątoklasowy kujon wierszyki. Och, jakże jej nie znoszę — a to dla aktorki olbrzymi plus, że potrafiła wzbudzić we mnie taką emocję.
Niestety, nie wszystko złoto, co się świeci i wcielający się w ojca Rileya Henry Thomas stworzył bohatera tak skrajnie przerysowanego, że aż żenująco śmiesznego. Gdybym miał maliny i Thomasa na wyciągnięcie ręki, to bym go nimi poczęstował.
Serial od czasu do czasu potrafi zaskoczyć.
Na plus jest fakt, że jeśli nie wiecie, czego się po “Nocnej mszy” spodziewać, to przyszykowano dla widzów kilka niespodzianek. Nie spodziewałem się, iż historia pójdzie w takim kierunku, w jakim ją pokierowano.
Realizacyjnie jest znośnie. To nie jest produkcja, która zachwyca zdjęciami czy scenami tak nakręconymi, że aż głęboko zapadającymi w pamięć. Nie jest to też serial jakoś wyjątkowo oryginalny — motywy chorej wiary na odludziu przerabialiśmy nieraz w horrorach. Było to w “Kulcie”, było w “Trzecim dniu”, było w “Midsommar” i w wielu innych widowiskach.
Narracyjnie mamy tu do czynienia z bardzo kingowskim stylem.
Przyciągająca tematyka grozy jest tu wyłącznie tłem do opowiedzenia historii o ludziach — naszych relacjach czy problemach. Wszystko zaczyna się od krótkiego, ale mocnego prologu, a później powoli budowany jest pełen obraz opowieści. Śmierć znaczącej postaci w środku widowiska czy skoncentrowanie się na małej społeczności żyjącej nieco na uboczu Stanów Zjednoczonych — to wszystko dobrze znamy właśnie z prozy Kinga. Tak jest i tutaj. Ten styl znamy z “Cujo”, które niekoniecznie opowiada o wściekłym psie, a bardziej o rozpadzie rodziny; czy z “Martwej strefy”, gdzie zjawiska nadnaturalne przewijają się przez całą powieść, ale ważniejsza jest samotność głównego bohatera.
Flanagan widocznie starał się miksować wszystko to, czym przesiąkł czytając Kinga i wyszedł mu z tego serial osobisty, ale jednocześnie bardzo przypominający to, co King tworzy od czasu “Carrie”. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, w końcu do tej pory zaadaptował dwie powieści mistrza – “Grę Geralda” i “Doktora Sen”, a także planował przenieść na ekran “Przebudzenie”. Ciekawostką jest to, że właśnie fakt, iż tak w “Nocnej mszy”, jak i w “Przebudzeniu” jedną z najważniejszych postaci jest ksiądz, sprawił, iż Flanagan zrezygnował z adaptacji.
Najbardziej boli to, że jest to jedna z tych produkcji, która chciała być horrorem, ale lepiej sprawdza się jako dramat.
Szkoda, że trochę zapomniano o straszeniu. Jest tu kilka momentów i potwornych pocztówek, ale nic na tyle strasznego, aby poczuć ciarki na plecach.
I chociaż jako dramat ma wiele do powiedzenia, to też nie jest to na tyle równa opowieść, aby nie można było zapomnieć o jej problemach. Jeśli jednak lubicie klimaty wyspy i niezdrowego oddania boskim kultom, to tutaj będziecie w domu. Ci, którzy do tego wszystkiego pławią się w morderczych opowieściach Kinga, będą jeszcze bardziej u siebie. Jest nieźle, ale niestety nie na tyle, abym mógł napisać, że jest bosko.
Oglądaj serial “Nocna msza” w serwisie Netflix ▶
Recenzja serialu "Nocna msza" ("Midnight Mass") - sezon 1
Werdykt
Jest nieźle, ale niestety nie na tyle, abym mógł napisać, że jest bosko.
Również uważam, ze na więcej nie zasługuje
Najlepsze są dwa pierwsze odcinki a później już średnio albo słabo
Squid Game i Sprzątaczka już skończone? Jakie wrażenia?
Obejrzałem Kasztanowego Ludzika. Jak na Netflix to dobry, jak na kryminał skandynawski – przeciętny
Spodziewałem się czegoś w stylu kolejnego skandynawskiego serialu, jakich wiele. Nawet nie wiem, czy będzie mi się chciało do tego przysiąść. A co do Squid Game to powoli kończę recenzję i zaraz po niej siadam do pisania o Sprzątaczce.