Kiedy dowiedziałem się, że z całej filmowej ferajny “The Suicide Squad” to Peacemaker dostał własny serial, nie byłem szczególnie zachwycony. Jednak postanowiłem podejść do tego z otwartym umysłem, gdyż za widowisko wziął się James Gunn, który potrafi z niczego zrobić coś wielkiego. Dlatego wstępnie zaakceptowałem antypatycznego faceta z nocnikiem na głowie.
“Peacemaker” to jedna z tych komiksowych adaptacji, którą wrzucam do worka produkcji określanych przeze mnie jako imprezowe. Obok niego możecie postawić, chociażby “The Boys” czy “Resident Alien”. To seriale z tych, gdzie przemoc czy humor jadą po bandzie, a główni bohaterzy są moralnie umoczeni. Peacemaker dokładnie taki jest — brutalny, nieokrzesany i mocno zaburzony.
To serial zupełnie inny od tego, co serwuje nam Marvel Studios w swoich epickich produkcjach czy poprzednie adaptacje historii, które narodziły się na kartach komiksów DC Comics. Jednocześnie widowisko nieco kojarzy się z “Biurem”, gdyż tutaj również mamy do czynienia z niezbyt ogarniętymi współpracownikami, którzy są częściej śmieszni, aniżeli profesjonalni. Na nieszczęście dla ludzkości nie zajmują się sprzedażą papieru, a likwidacją przybyszów z innej planety, więc każde zaniedbanie czy niefrasobliwość może mieć większe konsekwencje od zagubienia ryzy.
Niezgłębiony umysł Amandy Waller ubzdurał sobie, iż w walce z zarazą powoli, ale skutecznie opanowującą świat, jej agentów wspomoże superbohater grany przez Johna Cenę.
To pokazuje, że osoby stojące za bezpieczeństwem świata, w którym Batman obija gęby przestępców w Gotham, Superman walczy z kosmitami, a Aquaman przemierza oceany w poszukiwaniu idealnej ryby, nie dokonują najtrafniejszych wyborów. Co prawda Peacemaker jest śmiercionośny, ale jego umiejętności prędzej pasują do rozprawiania się z ulicznym gangiem, a nie niezliczoną liczbą kosmitów rodem z opowieści w stylu “Inwazja łowców ciał”.
Gunn wymyślił sobie, że zrobienie z Peacemakera protagonisty będzie ciekawym pomysłem na stworzenie historii o odkupieniu, podsyconej toksycznym związkiem ojca z synem. I to ma swoje plusy, ale gdyby serial opierał się wyłącznie na Peacemakerze i jego problemach, to nie dotrwałbym do końca sezonu. Na szczęście równie ważni, a według mnie nawet ważniejsi, są bohaterzy z drugiego planu. Nie tylko kupili mnie, ale ich polubiłem i zależało mi na nich.
Wielkiej filozofii czy psychologii po serialu nie oczekujcie, bo wszystko i tak na koniec dnia sprowadza się głównie do zasypywania widza akcją i humorem.
Ten drugi jest tutaj bardzo ważny, bo nieco dziwaczny dowcip Gunna, który serial zarówno napisał, jak i wyreżyserował, to coś, bez czego “Peacemaker” poległby z kretesem. Głównie dlatego, że trzeba było wypełnić czymś odcinki serialu, który nie ma 150-milionowego budżetu. I to momentami widać. Dlatego, kiedy brakowało pieniędzy, żeby wypełnić historię, ktoś rzuca suchara lub bohaterzy wdają się w specyficzną dyskusję i widz w większości przypadków puszcza w niepamięć to, że produkcja chwilami wygląda, jakby pomylono plan filmowy z cosplayem.
Co nie znaczy, że Gunn każdorazowo trafiał z żartem. Z drugiej strony nie znaczy to też, że nie ma zapadających w pamięć scen. Twórca ma zarówno doświadczenie z produkcjami wypełnionymi osobliwym humorem, jak i tymi robionymi za grosze. I pokazał, że potrafi całkiem nieźle wyważyć jedno z drugim. W końcu jego początki sięgają dziwactw tworzonych w Tromie, gdzie odbył szkołę życia. Poza tym, zanim dostał grube miliony na “Strażników Galaktyki”, nakręcił niskobudżetowe “Robale” i “Super” – dwa bardzo przyjemne filmy, których koszt wyprodukowania był podobny do tego, za ile dziś robi się dziś odcinek serialu.
“Peacemaker” to przyjemna rozrywka, która trafi przede wszystkim w serca widzów uwielbiających superbohaterszczyznę.
Z kolei dla tych, których niekoniecznie pociągają trykoty i lasery, przygotowano sporo akcji i humoru. Widowisko nie kończy się na rozbrajająco wytańczonej czołówce i kolorowych kostiumach. To po prostu przyjemna historia o osobliwościach walczących z występkiem. Chociaż serial jest momentami wysłany uproszczeniami i głupotkami, to i tak bawiłem się na nim świetnie.