pewnego razu... w hollywood recenzja filmu quentina tarantino
8/10
Recenzja filmu Pewnego razu... w Hollywood (Sony Pictures)
in ,

SUPER!SUPER! OkropneOkropne

Pewnego razu… W Hollywood – druga recenzja filmu

Quentin Tarantino może sobie pozwolić na wiele, a publiczność tak go kocha, że większość rzeczy i tak ujdzie mu płazem. Tak jest również w przypadku Pewnego razu… w Hollywood.

Może się tak bawić chronologią filmu w Pulp Fiction, że końcowych napisów dożywa protagonista, który wcześniej kopnął w kalendarz. Tak zakrzywi czas i przestrzeń, że Mr Blonde zdąży obciąć ucho funkcjonariuszowi i oblać go benzyną we Wściekłych psach, nim na odsiecz przybędzie pół posterunku. Może poświęcić większość czasu Nienawistnej ósemki na wykład z pisania dialogów w thrillerach i na komponowanie wysmakowanych, zapadających w pamięć kadrów. Znajdźcie mi lepiej ubranego majora w westernie od Marquisa Warrena. Przy okazji ten film, jak i Django, musiał nadepnąć na odcisk białym rasistom, z czego zapewne ucieszyłem się tak samo jak Tarantino, bo Samuel L. Jackson to mój ulubiony aktor. Żeby zadziałał absurd, jakim napędzał Bękarty wojny, zabił – spoiler – Hitlera. Mógł się też poniekąd wyłgać z tego, jak zareagował na informacje o jego producencie i przyjacielu Harveyu Weinsteinie. A nawet z tego, jak naraził na szwank zdrowie Umy Thurman podczas kręcenia Kill Billa.

Reżyser konsekwentnie buduje swoją legendę hobgoblina kinematografii. Przy czym większość ze składających się na nią faktów jest w jakimś stopniu weryfikowalna. Lubię go za to. Jego filmy to na wskroś rozrywkowe opowieści z trzema filarami istotnymi dla udanej historii: jak zakrzywić perspektywę, żeby służyła narracji; jak przez dialog wyciągnąć z aktorów to, co mają najlepszego do zaoferowania; i gdzie jest bohater, na którym Tarantino się skupia oraz gdzie chce go umieścić. Te elementy to mięso, puls i serce każdego z jego dzieł. Być może dlatego Cliff Booth, grany przez Brada Pitta, jest poważnym konkurentem do tytułu mojego ulubionego protagonisty Tarantino.

Pewnego razu... w Hollywood recenzja
Pewnego razu… w Hollywood (Sony Pictures)

Pewnego razu… w Hollywood przenosi nas do schyłku pewnej ery w Mieście Aniołów.

Reżyser opowiada historię z punktu widzenia telewizyjnego aktora Ricka Daltona oraz jego przyjaciela i jednocześnie dublera, kaskadera Cliffa. Wcielają się w nich odpowiednio Leonardo DiCaprio i Brad Pitt (wyglądający tutaj jak brat Roberta Redforda). O ile ten drugi zdaje się świetnie bawić swoim wizerunkiem i warsztatem – na tyle, na ile pozwala mu Quentin – to DiCaprio daje najlepszy show, jaki kiedykolwiek widziałem, śledząc jego karierę. Gra lubiącego zajrzeć do kieliszka aktora, któremu kończą się opcje po odejściu z popularnego serialu i próbowaniu sił w filmach. Bywa roztrzęsiony, załamany, zdarza mu się nawet wypłakać przy Cliffie. Postać kaskadera jest ostoją Ricka, zawsze go wspiera. Jest też nerwem tego filmu i po pewnym czasie tak naprawdę centralną postacią. Cliff nie tylko bierze na siebie ciężar niebezpiecznych scen – gdy nie ma dla niego roboty na planie, jest chłopcem na posyłki i złotą rączką w domu Ricka. Jak sam mówi – chętnie to miejsce oporządza i w nim pomieszkuje. Nawet towarzyszymy kaskaderowi w drodze do rezydencji, kiedy Dalton prosi go o naprawę anteny. Scena jest pozornie nieistotna z narracyjnego punktu widzenia, ale Tarantino lubi tu i ówdzie wpleść w takie momenty kawałki przeszłości postaci, na której aktualnie się skupia.

Pewnego razu... w Hollywood recenzja filmu quentina tarantino
Pewnego razu… w Hollywood (Sony Pictures)

Tarantino marginalizuje obecność Charlesa Mansona (więcej jego, Rafała Zawieruchy i wyciętego Tima Rotha być może zobaczymy w wersji czterogodzinnej). Dość długo “sprzedaje” Rodzinę jako przyjazną hipisowską komunę. Role Sharon Tate (śliczna Margot Robbie) i Romana Polańskiego z początku ograniczają się do tego, że posiadłość obok domu Ricka kupuje nie kto inny jak reżyser Dziecka Rosemary. Zamiast się im przyjrzeć, jedziemy z Cliffem do jego stojącej za kinem drive-in przyczepy, a z radia huczy klasyczny rock.

To nie jest film o sekcie Mansona ani o morderstwach w rezydencji przy Cielo Drive. Scenariusz koncentruje się na znerwicowanym aktorze usiłującym przetrwać w Hollywood i jego przyjacielu, kaskaderze. Powtórzę, DiCaprio i Pitt są w swoich rolach świetni. Sprytnym graniem z oczekiwaniami publiczności było obsadzenie takich megagwiazd w rolach duetu, który dopuszcza do siebie myśl, że swoje pięć minut ma za sobą.

Pewnego razu... w Hollywood recenzja
Pewnego razu… w Hollywood (Sony Pictures)

Dużo dzieje się tutaj za kulisami (genialny gag z Bruce’em Lee!), a reżyser w wywiadach powtarza, że Pewnego razu… w Hollywood jest listem miłosnym do Los Angeles, jakie pamięta sprzed pięćdziesięciu lat.

To celebracja twórczej pracy i miasta, które Tarantino odczarowuje elementem baśniowym w tytule (i nie tylko) i czyni pełnoprawnym bohaterem filmu. 1969 był być może najważniejszym rokiem w historii Hollywood i przedstawienie tej opowieści z takiego punktu widzenia nie uderzyło mnie jako niesmaczne albo nietrafione.

Pewnego razu... w Hollywood recenzja
Pewnego razu… w Hollywood (Sony Pictures)

Film trwa prawie trzy godziny, mimo to miałbym problem ze znalezieniem zbędnych albo brzydkich sekwencji. Zdjęciowec Robert Richardson pracuje z Quentinem Tarantino od czasów pierwszej części Kill Billa. Reżyser przytoczył pewnego razu ciekawą anegdotę z planu Nienawistnej ósemki – jak mówi Richardson, mógłby błyskawicznie i bez wysiłku ustawić kamery tak, żeby większość pracujących z nim twórców była zadowolona z efektu. U Tarantino liczy się każdy najmniejszy detal, aż forma staje się treścią. Często odnoszę takie wrażenie, gdy oglądam jego filmy. Taką sztukę dla sztuki lubię. Quentin i ekipa już swoje zrobili i na pewno zrobili to z wielkimi uśmiechami na twarzach. Pewnego razu… w Hollywood mocno trafia w mój gust i zainteresowania, bo uwielbiam wszelkie making-ofy i reportaże z planów. To chyba jedyne miejsca w showbiznesie, gdzie jeszcze zostało trochę magii i tajemnicy.

Przemierzyłem z Cliffem i Rickiem ulice LA, zobaczyłem Ala Pacino nawiązującego do jednej z najważniejszych ról w swojej karierze i widziałem mnóstwo innych perełek nanizanych na sznur, jakim w filmie jest historia i przemiana Hollywood. Z chęcią wybiorę się jeszcze dwa razy w tę podróż. Koniecznie w kinie. Why? Because I love watching movies!

Oglądaj film Pewnego razu… w Hollywood online w serwisie Chili >>

Dodaj nas do ulubionych

Jeśli chcecie być na bieżąco, możecie śledzić nasz Facebook, Twitter, Reddit bądź Instagram. Zachęcamy również do subskrypcji naszego kanału RSS na Feedly lub Google News. Piszcie na [email protected], gdybyście mieli jakieś pytania lub sugestie.

Recenzja filmu Pewnego razu... w Hollywood (Once Upon a Time in Hollywood)
8/10
8/10

Werdykt

Dla fanów Quentina Tarantino Pewnego razu… w Hollywood to pozycja obowiązkowa!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Napisał Wojciech Lenc

Oglądam obrazy o schodzeniu i nie boję się o tym mówić do kamery.

spider-man sony pictures sprzedaż marvel

Spider-Man w MCU? Sony Pictures na sprzedaż? Prezes firmy odpowiada

pod mroczną górą black moutain side film recenzja netflix
8/10

Pod mroczną górą – recenzja filmu