Quentin Tarantino może sobie pozwolić na wiele, a publiczność tak go kocha, że większość rzeczy i tak ujdzie mu płazem. Tak jest również w przypadku Pewnego razu… w Hollywood.
Może się tak bawić chronologią filmu w Pulp Fiction, że końcowych napisów dożywa protagonista, który wcześniej kopnął w kalendarz. Tak zakrzywi czas i przestrzeń, że Mr Blonde zdąży obciąć ucho funkcjonariuszowi i oblać go benzyną we Wściekłych psach, nim na odsiecz przybędzie pół posterunku. Może poświęcić większość czasu Nienawistnej ósemki na wykład z pisania dialogów w thrillerach i na komponowanie wysmakowanych, zapadających w pamięć kadrów. Znajdźcie mi lepiej ubranego majora w westernie od Marquisa Warrena. Przy okazji ten film, jak i Django, musiał nadepnąć na odcisk białym rasistom, z czego zapewne ucieszyłem się tak samo jak Tarantino, bo Samuel L. Jackson to mój ulubiony aktor. Żeby zadziałał absurd, jakim napędzał Bękarty wojny, zabił – spoiler – Hitlera. Mógł się też poniekąd wyłgać z tego, jak zareagował na informacje o jego producencie i przyjacielu Harveyu Weinsteinie. A nawet z tego, jak naraził na szwank zdrowie Umy Thurman podczas kręcenia Kill Billa.
Reżyser konsekwentnie buduje swoją legendę hobgoblina kinematografii. Przy czym większość ze składających się na nią faktów jest w jakimś stopniu weryfikowalna. Lubię go za to. Jego filmy to na wskroś rozrywkowe opowieści z trzema filarami istotnymi dla udanej historii: jak zakrzywić perspektywę, żeby służyła narracji; jak przez dialog wyciągnąć z aktorów to, co mają najlepszego do zaoferowania; i gdzie jest bohater, na którym Tarantino się skupia oraz gdzie chce go umieścić. Te elementy to mięso, puls i serce każdego z jego dzieł. Być może dlatego Cliff Booth, grany przez Brada Pitta, jest poważnym konkurentem do tytułu mojego ulubionego protagonisty Tarantino.
Pewnego razu… w Hollywood przenosi nas do schyłku pewnej ery w Mieście Aniołów.
Reżyser opowiada historię z punktu widzenia telewizyjnego aktora Ricka Daltona oraz jego przyjaciela i jednocześnie dublera, kaskadera Cliffa. Wcielają się w nich odpowiednio Leonardo DiCaprio i Brad Pitt (wyglądający tutaj jak brat Roberta Redforda). O ile ten drugi zdaje się świetnie bawić swoim wizerunkiem i warsztatem – na tyle, na ile pozwala mu Quentin – to DiCaprio daje najlepszy show, jaki kiedykolwiek widziałem, śledząc jego karierę. Gra lubiącego zajrzeć do kieliszka aktora, któremu kończą się opcje po odejściu z popularnego serialu i próbowaniu sił w filmach. Bywa roztrzęsiony, załamany, zdarza mu się nawet wypłakać przy Cliffie. Postać kaskadera jest ostoją Ricka, zawsze go wspiera. Jest też nerwem tego filmu i po pewnym czasie tak naprawdę centralną postacią. Cliff nie tylko bierze na siebie ciężar niebezpiecznych scen – gdy nie ma dla niego roboty na planie, jest chłopcem na posyłki i złotą rączką w domu Ricka. Jak sam mówi – chętnie to miejsce oporządza i w nim pomieszkuje. Nawet towarzyszymy kaskaderowi w drodze do rezydencji, kiedy Dalton prosi go o naprawę anteny. Scena jest pozornie nieistotna z narracyjnego punktu widzenia, ale Tarantino lubi tu i ówdzie wpleść w takie momenty kawałki przeszłości postaci, na której aktualnie się skupia.
Tarantino marginalizuje obecność Charlesa Mansona (więcej jego, Rafała Zawieruchy i wyciętego Tima Rotha być może zobaczymy w wersji czterogodzinnej). Dość długo “sprzedaje” Rodzinę jako przyjazną hipisowską komunę. Role Sharon Tate (śliczna Margot Robbie) i Romana Polańskiego z początku ograniczają się do tego, że posiadłość obok domu Ricka kupuje nie kto inny jak reżyser Dziecka Rosemary. Zamiast się im przyjrzeć, jedziemy z Cliffem do jego stojącej za kinem drive-in przyczepy, a z radia huczy klasyczny rock.
To nie jest film o sekcie Mansona ani o morderstwach w rezydencji przy Cielo Drive. Scenariusz koncentruje się na znerwicowanym aktorze usiłującym przetrwać w Hollywood i jego przyjacielu, kaskaderze. Powtórzę, DiCaprio i Pitt są w swoich rolach świetni. Sprytnym graniem z oczekiwaniami publiczności było obsadzenie takich megagwiazd w rolach duetu, który dopuszcza do siebie myśl, że swoje pięć minut ma za sobą.
Dużo dzieje się tutaj za kulisami (genialny gag z Bruce’em Lee!), a reżyser w wywiadach powtarza, że Pewnego razu… w Hollywood jest listem miłosnym do Los Angeles, jakie pamięta sprzed pięćdziesięciu lat.
To celebracja twórczej pracy i miasta, które Tarantino odczarowuje elementem baśniowym w tytule (i nie tylko) i czyni pełnoprawnym bohaterem filmu. 1969 był być może najważniejszym rokiem w historii Hollywood i przedstawienie tej opowieści z takiego punktu widzenia nie uderzyło mnie jako niesmaczne albo nietrafione.
Film trwa prawie trzy godziny, mimo to miałbym problem ze znalezieniem zbędnych albo brzydkich sekwencji. Zdjęciowec Robert Richardson pracuje z Quentinem Tarantino od czasów pierwszej części Kill Billa. Reżyser przytoczył pewnego razu ciekawą anegdotę z planu Nienawistnej ósemki – jak mówi Richardson, mógłby błyskawicznie i bez wysiłku ustawić kamery tak, żeby większość pracujących z nim twórców była zadowolona z efektu. U Tarantino liczy się każdy najmniejszy detal, aż forma staje się treścią. Często odnoszę takie wrażenie, gdy oglądam jego filmy. Taką sztukę dla sztuki lubię. Quentin i ekipa już swoje zrobili i na pewno zrobili to z wielkimi uśmiechami na twarzach. Pewnego razu… w Hollywood mocno trafia w mój gust i zainteresowania, bo uwielbiam wszelkie making-ofy i reportaże z planów. To chyba jedyne miejsca w showbiznesie, gdzie jeszcze zostało trochę magii i tajemnicy.
Przemierzyłem z Cliffem i Rickiem ulice LA, zobaczyłem Ala Pacino nawiązującego do jednej z najważniejszych ról w swojej karierze i widziałem mnóstwo innych perełek nanizanych na sznur, jakim w filmie jest historia i przemiana Hollywood. Z chęcią wybiorę się jeszcze dwa razy w tę podróż. Koniecznie w kinie. Why? Because I love watching movies!
Oglądaj film Pewnego razu… w Hollywood online w serwisie Chili >>
Recenzja filmu Pewnego razu... w Hollywood (Once Upon a Time in Hollywood)
Werdykt
Dla fanów Quentina Tarantino Pewnego razu… w Hollywood to pozycja obowiązkowa!