Przed seansem Pewnego razu… w Hollywood był jednym z najbardziej oczekiwanych przeze mnie filmów bieżącego roku. Zaraz po nim okazał się największym tegorocznym rozczarowaniem. Ciągle zastanawiam się, dlaczego Quentin Tarantino, który jest jednym z największych objawień obecnej generacji filmowców, tak bardzo zbłądził.
Reżyser Pulp Fiction w Pewnego razu… w Hollywood zabiera nas do Los Angeles końca lat 60., kiedy na ekranach kin triumfy świeciły spaghetti westerny, powstawały epickie dramaty historyczne, do życia żwawo budził się horror, erotyka nabierała barw, włoszczyzna podgryzała hamburgery, fantastyka naukowa poczynała sobie coraz śmielej, a filmy noir były wypychane przez kino szpiegowskie. Właściwie to były piękne czasy, by znaleźć się wtedy w fabryce marzeń i produkować własne celuloidowe sny.
Roman Polański był jednym z beneficjentów tamtych lat. W branży filmowej dał się poznać od najlepszej strony świetnym Nożem w wodzie, by później zdobywać serca światowej widowni thrillerami na styku z horrorem. Hollywood go pokochało, widzowie uwielbiali, inni filmowcy mu zazdrościli, a Rafał Zawierucha, który się w niego wcielił w Pewnego razu… w Hollywood, nie miał za bardzo czego grać. Szybko okazuje się, iż Polaka przedstawiono jako utalentowane dziecko szczęścia, jednak wyłącznie w anegdotycznym ujęciu, jako żart tamtych czasów, który już poza kadrem zakończył się dramatycznym i nigdy mu niezapomnianym skandalem.
Quentina Tarantino nie interesuje Roman Polański z całym wachlarzem zboczeń, które reżyser skrzętnie kolekcjonował na kliszy fotograficznej. Twórca skupia się na ukochanym, ale złudnym blasku Hollywood, a nie na jego mroku, z którym kojarzymy rodaka.
Tym samym zamiast opowieści o reżyserze o aparycji dwunastolatka, który dał światu Dziecko Rosemary, Quentin Tarantino oddaje pokłon jego bestialsko zamordowanej żonie, Sharon Tate. Artysta celebruje aktorkę u progu sławy. Pochyla się nad nabierającą tempa karierą, szczęściu, nad żywiołowością, dziewczęcością, nad celebrowaniem życia przez Sharon Tate. Nad tym wszystkim, co zakończyło się zbyt wcześnie i niezwykle brutalnie.
W Pewnego razu… w Hollywood Sharon Tate jest przerysowana, jak reszta bohaterów, ale dzięki ukazaniu jej losów przez różowe okulary, w niemal krańcowo wyimaginowany sposób, chcemy, by jej historia potoczyła się inaczej. Tutaj reżyser efektywnie gra na emocjach widza, korzystając z prostych, momentami wręcz prostackich środków. Obserwujemy głupawo śmiejącą się do siebie aktorkę, wesoło pląsającą w rytm muzyki na imprezie w Playboy Mansion, która sprawia wrażenie osoby niekoniecznie wiedzącej, kto jest obecnie prezydentem. Tym bardziej nie chcemy, żeby ta niewinność obryzgała krwią podłogi i ściany rezydencji w Beverly Hills. Jednak oglądając tę feerię radości, z tyłu głowy ciągle nieprzyjemnie tli się pamięć o zdarzeniach historycznych. Nam pozostaje czekać na ich kulminację, która w tym filmie jest wyjątkowo zaskakująca.
Reżyser nie chce pokazywać świata prawdziwego. Zamiast tego pozwala nam żyć złudzeniem. W Pewnego razu… w Hollywood od początku do końca naiwnie odczarowuje rzeczywistość.
Szuka w tych realiach czegoś dobrego, nawet w sytuacjach bliskich beznadziei. Tworzy wręcz odrobaczającą baśń. Chociaż pojawiają się elementy nihilistyczne, to świat wykreowany w Pewnego razu… w Hollywood błyszczy i pociąga. Zło kieruje ku dobru, nierzadko zło złem zwyciężając w imię dobra, a porażkę zamienia w sukces. Jest przewrotny jak zwykle.
Dlatego tutaj Sharon Tate i jej sytuacja to fantazja wokół tego, co Quentin Tarantino chłonął, kiedy pracował w wypożyczalni kaset wideo i oglądał wielkie gwiazdy na jeszcze większym ekranie. Marzenie o wejściu w tę rzeczywistość go uformowało, a sukces nadał sens jego życiu. Dlatego zilustrował na przykładzie aktorki amerykański sen, który w tym wypadku mógł się spełnić wyłącznie po drugiej stronie lustra. Co jest swoistym oddaniem hołdu dla dziewiątej muzy. Mord na Sharon Tate, jej nienarodzonym dziecku, na jej przyjaciołach, jest równocześnie tragicznym zejściem tego snu. Obdarciem go z całego blichtru i pokazanie świata takim, jakim jest w rzeczywistości.
Jednak Sharon Tate, w którą przedobrze wcieliła się niezwykle utalentowana Margot Robbie, jest wyłącznie tłem opowieści. Jej sercem. Prawdziwe mięso dostarcza nam Brad Pitt i Leonardo DiCaprio. Znużeni, ale ciągle rozmarzeni, ostatni kowboje Miasta Aniołów.
Brad Pitt wcielił się w nieco zblazowanego, doświadczonego przez życie kaskadera Cliffa. Gdyby nie rozbrajający urok aktora, mógłbym przysiąc, że to młody psychopatyczny kaskader Mike z Death Proof. Nieokrzesany, śmiertelnie zabójczy lekkoduch, który obija nawet samego Bruce’a Lee (tutaj mistrz okazuje się strasznym burakiem). Jest przyjacielem, szoferem, dublerem, pomocnikiem, każdym, kim tylko może być dla Ricka, któremu twarzy udzielił Leonardo DiCaprio, grający aktora niegdyś świecącego triumfy. Obecnie jego życie przypomina kino klasy-b i c, które często zaszczyca swoją twarzą. Obaj chcą wrócić na właściwe tory. Jeden stara się być wsparciem dla drugiego, chociaż ich złe nawyki co rusz wkręcają ich w nieciekawe sytuacje.
Tworzą przezabawny duet, którego mocą są oczywiście świetne dialogi, z których Quentin Tarantino słynie przede wszystkim. Przez to, że są niczym ogień i woda, kiedy są razem tworzą mieszankę wybuchową. Żeby było przewrotniej, kiedy są osobno, każdy na swój sposób jest rakietą. Widzimy jak Rick przekomicznie, a jednocześnie melodramatycznie wypłakuje się w alkoholowym upojeniu małej dziewczynce, która gra z nim w tanim westernie. W tym czasie Cliff odwiedza Spahn Ranch, gdzie bez umiaru obija gębę denerwującego go hipisa należącego do grupy odszczepieńców Charlesa Mansona. Samego prowodyra masakry u Tate i Polańskiego reżyser niemal pomija, chyba uznając, że takim śmieciom nie należy poświęcać zbyt wiele uwagi.
Cliff i Rick są siłą napędową Pewnego razu… w Hollywood, a całość dopełnia kozacka realizacja.
Nie tylko gra aktorska jest świetna. Reżyser nie zapomniał, jak poprowadzić artystów przed kamerą, a jednocześnie ich dialogi to popis tarantinowszczyzny na zwyczajowo wysokim poziomie. Świat przedstawiony jest tak dogłębnie oddany, że ma się wrażenie, iż reżyser zabrał ekipę i sprzęt do Deloreana, by kręcić w czasach, w który rozgrywa się akcja filmu. Napakował w widowisko od groma niuansów, filmów w filmie, odtworzył końcówkę lat 60. w najdrobniejszych szczegółach. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby okazało się, że niektóre minifilmy, które stworzył, żeby uwiarygodnić historię, były nagrywane kamerami pamiętającymi tamte czasy.
Dostaliśmy pocztówkowe widoki i zagrania znane z poprzednich produkcji. Chociażby te same ujęcia z tyłu samochodów, które wiozły nas od zdarzenia do zdarzenia. Mamy tę samą grindhouse’ową krwistą i krańcowo przerysowaną makabrę, gdzie znowu, zupełnie jak w Bękartach wojny, widzimy bohatera kierującego w przeciwniczkę strumień ognia z miotacza.
Quentin Tarantino w tym filmie, chyba jak w żadnym innym, kopiuje sam siebie z niewidzianym do tej pory zacięciem. Jednak zapomniał przy tym o jednym, najważniejszym – filmy kręci się dla widzów, a nie dla połechtania własnego ego, które tutaj publicznie masturbuje i robi to w nieokrzesany sposób.
Nieraz lawirował na granicy połamania w strzępy kręgosłupa fabularnego, ale tym razem poszedł o krok za daleko. Po premierze Wściekłych psów z każdym kolejnym filmem udowadniał, iż jest reżyserem nie tylko świetnym, ale wręcz nie do podrobienia. Stworzył właściwie własny nurt, w który wielu chciało wejść, ale niewielu nawet zbliżyło się do jego kunsztu, geniuszu, autografu.
Tylko on potrafi układać takie zgrabne patchworki z widowisk ledwo oglądalnych, nawet w czasach, w których powstawały. Umie nadać cudowny styl karkołomnym ujęciom, postaciom, zamienić mowę trawę w kunsztowną dyskusję. W jego filmach kipi od przewrotnej chemii – od tej, której najbliżej do uczucia miłości, po tę, po której bohater miażdży głowę hultaja o aparat telefoniczny, a wszystko to jest upiększane dziwaczną rozprawą. Robi to niemal niczym słoń w składzie porcelany, ale zazwyczaj to się sprawdza i zostaje w głowie na lata. Z kolei oglądając Pewnego razu… w Hollywood, miałem momentami wrażenie, że próbował podrobić sam siebie i chociaż wyszło mu to wizualnie genialnie, to zapomniał o tym, że sama otoczka i pomysły nie robią filmu.
Poczułem się oszukany opowieścią, która została stworzona wyłącznie dla samej radości opowiadania.
Widowisko porywa dialogami, estetyką i grą aktorską, ale za cholerę nie odnajduję tu satysfakcjonującej fabuły. Trudno było się nie oprzeć wrażeniu, że mamy tu do czynienia z filmem nakręconym przez nieślubne dziecko Quentina Tarantino i Patryka Vegi. Czułem jakby ktoś wyciął pół filmu i to w niezbyt trafionych miejscach (jeśli faktycznie na Netflix zawita serialowa wersja filmu, to być może nieco to podreperuje). Brakuje tu również konsekwencji zdarzeń. Postaci pojawiają się, żeby zaraz zniknąć, a ich wątki są wprowadzane bez celu, nie są rozwijane. Scenariusz prezentuje interesującą perspektywę na zdarzenia, ciekawie się nimi bawiąc, ale niestety kręgosłup fabularny jest zmasakrowany i ostatecznie mamy tu do czynienia z typowym przerostem formy nad treścią.
Historia jest snuta, jakby przez schorowanego staruszka, któremu co rusz się coś zapomina. Stylowa otoczka to za mało, żeby kolejny raz przyklęknąć przed wielkością reżysera. Szczególnie wtedy, kiedy dostajemy wyłącznie jedną wielką ekspozycję – film o wszystkim i o niczym. Przez co Pewnego razu… w Hollywood to jeden z najgorszych tworów w dorobku Quentina Tarantino. Nie wiem, czy dziś oceniłbym gorzej Jackie Brown, czy właśnie to widowisko, gdzie ważniejsze jest zaznaczenie fetyszu stóp reżysera niż skupienie się na związkach przyczynowo-skutkowych. Tym razem dostaliśmy wyłącznie ładny obrazek, trochę rzewnych wspominek i nic ponadto.
Oglądaj film Pewnego razu… w Hollywood w serwisie Chili >>
Recenzja filmu Pewnego razu... w Hollywood (Once Upon a Time in Hollywood)
Werdykt
Pewnego razu… w Hollywood to jeden z najgorszych filmów w dorobku Quentina Tarantino. Dostaliśmy wyłącznie ładny obrazek i nic ponadto.
Na tym ten film polega, na opowieści staruszka który dokonuje rozliczenia z każdego ze swoich filmów (sporo małych odniesień) i dorobku. A Człowieka który chyba już nie odnajduję się we współczesnych filmach. To jest film dobry dla ludzi którzy znają te stare rupiecie, jak choćby deana martina w tych swoich parodiach jamesa bonda jak silencers. A co do zakończenia, prawie na samym końcu filmu kadr na telewizor i prowadzący który mówi – a teraz coś na co wszyscy czekali, no i właśnie ;), przegadany? może trochę.
Trochę się zgadzam, trochę nie – tak zupełnie subiektywnie. Masz zdecydowanie rację, co do snucia opowieści, która może do wielu widzów trafić, a innych odrzucić. Właściwie to byłoby fajne, gdyby nadano temu jeszcze jakiś mocny szkielet. Coś takiego udało się w Czasie apokalipsy (jakoś niedługo jeszcze bardziej rozszerzona wersja!), gdzie porywała opowieść, ale przed oczami miałem wciąż cel, do którego zmierzała historia, a pojedyncze wątki nie szły w jakimś kierunku, by ostatecznie utkwić w rowie fabularnym. Cała reszta OUATIH to małe fajnostki, które przynajmniej mi nie wystarczyły za fabułę. A że przegadany – z mojej perspektywy to akurat dobrze. Lubię dialogi Tarantino i tutaj są jednym z tych elementów, za które film cenię. Chociaż przyznaję, że z dwa razy ziewnąłem.
Dlaczego? Od kina typowo rozrywkoweg żąda Pan głębokiego przesłania? Dla mnie film w swoim gatunku jest majstersztykiem. Do tej pory myślałem tak o “Bękartach wojny”. Zero ładu i składu z historią, ale całość “smakuje” reweacynie. Nie trzeba znać na wyrywki amerykańskiego kina tamtych lat, by się naprawdę dobrze bawić. “Pewnego razu…” Jest kierowaniu do Amerykanów i to oni “wychwytują” wszystkie niuanse. Odnośnie postaci Sharon Tate, to proszę obejrzeć komedię Polańskiego “Nieustraszeni pogromcy wampirów”, by zobaczyć jaką była aktorką. “Pokłon”?;)
Sugeruję objaśnienie do emotikonów pod Pana recenzją, bo chyba większość wypowiada się oceniając Pana tekst.
Nawet nie tyle chodzi mi o głębię, bo tej można się pomiędzy wierszami w filmie doszukać. Największą bolączką jest jego struktura, a właściwie momentami jej brak. To sprawia nieprzyjemne wrażenie filmu pociętego niemiłosiernie na montażu. Pewnego razu… w Hollywood “nie płynie”, że się tak górnolotnie wyrażę. Przynajmniej nie dla mnie. Ciężko dobrze przyjąć film nawet wtedy, kiedy jest cudownie zrealizowany, pełen tego, co uwielbiam u Tarantino (dialogi, zdjęcia itd.), jest świetnie zagrany, ale praktycznie w rozsypce. Na co koronnym dowodem jest scena w Spahn Ranch, która sama w sobie jest rozbrajająca, ale jednocześnie sprawia wrażenie wciśniętej na siłę, byle jakoś umotywować finał. Nie rozwija się tam postaci, które Cliff poznaje, a po prostu pozostawia się to wszystko samemu sobie, poza kadrem, żeby mieć czas na snucie anegdotycznych opowiastek o świecie, który wpłynął na reżysera.
Co do niuansów, to nie są one jakoś wyjątkowo skomplikowane, kiedy masz świadomość z czym obcujesz. Chociaż przyznaję, że nie wszystko załapałem. Trzeba byłoby żyć w tym miejscu, w tych czasach, by pochłonąć większość rzeczy, które pojawiają się na ekranie. Tak naprawdę nawet Amerykanie w większości tego nie czują, bo to były czasy zamierzchłe dla sporej części obecnej kinowej widowni. Lubie takie rzeczy, ale nie lubię, gdy film przede wszystkim nimi gra.
Z kolei kwestia Tate… Tak ją widział Tarantino, nie ja. Pamiętaj, że to reżyser, który kłania się przed The Girl From Starship Venus. On ma specyficzny gust.
A co do emotek, niech ocieniają.;) Czasem wolę, żeby sobie ktoś coś kliknął niż opowiadał głupoty. Oj, posypały się już kolejne bany pod tekstem.;)
I jeszcze o Bękartach wojny. Uwielbiam ten film. W przeciwieństwie do Pewnego razu… w Hollywood, Tarantino tam ostro szarżował, ale nie przeszarżował i mnie totalnie kupił. Właściwie nie lubię tylko opisywanego, Jackie Brown i średnio przepadam za Death Proof. Cała reszta twórczości Tarantino całkowicie mnie kupuje.
co do ‘pewnego razu’ mam podobne odczucia, ale ze Jackie Brown slabe? przeciez to jeden z lepszych filmow, gdzie intryga jest prowadzona w niemal mistrzowski sposob, akcja toczy sie leniwie, ale ta powolnosc swietnie pasuje do glownych bohaterow i ich wzajemnej gry, kto kogo…
Dziś mogę mówić tylko o odczuciach, bo film oglądałem przynajmniej kilkanaście lat temu, ale pamiętam, że mi tak po ludzku “nie podszedł”. Mimo to nie robię wielkiego “halo” z dwóch filmów od Tarantino, które mi niepodeszły, bo całą resztę mniej lub bardziej uwielbiam. Nawet to Death Proof, który nie porywa, ale moja miłość do grindhouse’u robi swoje.
Ach, jeszcze fun fact. Tarantino w tym czasie rozważał na poważnie nakręcenie Luka Cage’a, ale ostatecznie zrobił Jackie Brown. Trochę szkoda. Przynajmniej z mojej perspektywy.
Trochę nie zgodzę się z pierwszą częścią recenzji. To nigdy nie miał być film o Polańskim i Sharon. W ogóle postać Polańskiego jest nieistotna w fabule i jakby nie było potrzeby poświęcić mu więcej scen (można by go w ogóle pominąć szczerze mówiąc). To jest film o tamtym świecie, ma oddawać realia, a nie koniecznie faktyczne postaci.
Za to ja również miałam wrażenie, że zabrakło pomysłu na fabułę. Że są ładne obrazki, ciekawe dialogi, ale one do niczego nie prowadzą. A raczej do końca łudziłam się, że reżyser jakoś je połączy i nada im sens w ostatnich scenach, a tu nic z tego.
Przed premierą miałem wyłącznie wyobrażenie o tego, o czym może być ten film. Zwiastuny, zapowiedzi i donosy medialne często wyprowadzają nas w pole. Ostatecznie chciałem tylko zaznaczyć, że Polański jest tu wyłącznie niewiele znaczącym elementem. Zrobiłem to przydługo, bo to dosyć ważna osoba w naszej kulturze. Z kolei Tate pojawia się dosyć często i poniekąd robi za tło dla głównych bohaterów, z którymi ma niewiele wspólnego. Myślę, że to błąd, bo można było stworzyć zagrożenie, które wywołał Cliff na ranczu. Można było ją powiązać w jakiś sposób z Rickiem, żeby bardziej nam zależało na całej sytuacji. Gdybam. Z czasem myślę, że to mógłby być bardzo fajny film, gdyby wydarzyło się w nim coś znaczącego, co sprawiłoby, że zmierzałby w jakimś kierunku i wywoływał emocje inne niż tylko “ale fajny obrazek”.
Moim zdaniem o Polańskim to tylko w Polsce się mówiło. Polski reżyser grany przez polskiego aktora. Ja jakoś zupełnie nie spodziewałam się tam więcej jego udziału.
UWAGA SPOJLER!!!
Ja miałam taką wizję zakończenia połączoną z ranchem. Że hippisi się wkurzają na Cliffa za tę akcję i się nakręcają na niego. I właśnie chcą wtargnąć do domu Ricka (bo im się wydaje, że to dom Cliffa), ale się mylą i dlatego dzieje się to, co naprawdę miało miejsce u Sharon.
Właściwie też wydawało mi się, że tak właśnie będzie. To miałoby sens. A z Polańskim masz rację. Na świecie pewnie największe zdziwienie budził wielki-mały prawie nieobecny Manson.