“Power” wbrew tytułowi ma nie tyle power, ile jest powerless. Netflix dostarczył fantastyczną i pełną adrenaliny opowiastkę, która niczym nie zaskakuje, a momentami wręcz wzbudza zażenowanie.
“Power” uderza w nurt tak dobrze sprzedających się dziś opowieści superbohaterskich. Jednak zamiast facetów i facetek w pelerynach, rajtuzach i śmiesznych maskach ratujących świat, dostaliśmy kryminał, w którym akcja goni akcję.
Nowoorleańska policja ma ręce pełne roboty, odkąd na ulicę trafił nowy narkotyk. Nie ma się po nim zwyczajnego odlotu, a można dosłownie odlecieć. Po zażyciu tytułowego powera ludzie zyskują na krótki czas niezbyt ludzkie umiejętności. Jedni są kuloodporni, inni mogą zamienić się w olbrzymie monstra, a także zdarzają się przypadki, gdy nieszczęśnik zamiast dostać moc wybuchnie.
Po jednej stronie mamy gliniarza (w tej roli Joseph Gordon-Levitt), który zażywa power, by wyrównać szansę z przestępcami, a po drugiej byłego żołnierza (Jamie Foxx) szukającego córki i w pewnym momencie staje na celowniku wspomnianego gliny. We wszystko wkręca się nastoletnia dilerka (Dominique Fishback), której rap całym życiem jest. Jest jeszcze tajna organizacja rozprowadzająca narkotyk, której macki sięgają wszędzie. Cała historia sprowadza się do tego, że gliniarz goni za żołnierzem, żołnierz goni za organizacją, później gonią za nią oboje, a wszystko prowadzi do ckliwego zakończenia.
Aż dwóch reżyserów trzeba było, żeby zmarnować 85 milionów dolarów na ten niewypał.
Za widowisko odpowiadają Henry Joost i Ariel Schulman, którzy wcześniej, również wspólnie dopuścili się takich grzechów jak dwa filmy z serii “Paranormal Activity” i mocno przehypowany “Nerve”. Muszę jednak przyznać, że całkiem spodobał mi się ich “Sum” opowiadający o internetowym wkręcie. Niestety tym razem się nie popisali. Stworzyli widowisko miejscami nawet całkiem ładne, ale boleśnie generyczne, kompletnie nieumiejące wywołać emocji, wręcz dziecinne. W dodatku dynamika pomiędzy bohaterami, która mogła być siłą napędową produkcji, okazała się żadna. I po “Nice Guys” w świecie sci-fi – stwierdziłem dosyć szybko.
Jakkolwiek największym bólem w “Power” jest scenariusz. Nie twierdzę, że powinno się za każdym razem wymyślać koło od nowa, ale scenariusz jest płaski, miejscami wręcz prostacki, dialogi są kiepściutkie, a całość jest kalką kalki przekalkowanej przez kilka innych kalek. Nie znajdziecie tu krzty oryginalności. Jedyne, co zawdzięczam temu widowisku, to że dowiedziałem się o istnieniu krewetki pistoletowej.
“Power” to strata czasu dla widzów oraz talentu aktorów pierwszego planu, którzy zagrali tyle, ile scenarzysta i reżyserzy pozwolili. A nie pozwolili na wiele, niestety.
Oglądaj film “Power” w serwisie Netflix >>
Recenzja filmu "Power" ("Project Power")
Werdykt
“Power” to strata czasu.