Premiera Pewnego razu… w Hollywood sprawiła, iż oczy całego świata kolejny raz zwróciły się w kierunku Quentina Tarantino. I nie zawsze są to miłe spojrzenia. Reżyserowi znowu oberwało się za rzekomy seksizm.
Nie chciałbym być jak Quentin Tarantino, badany pod dziennikarskim mikroskopem przy okazji premiery każdego nowego filmu. Był oskarżany i atakowany o niemal wszystko. Myślę, że dziennikarze robią to z rozmysłem, bo to twórca wyszczekany i nonszalancki, więc niewiele trzeba, by z jego pomocą zdobyć chwytliwy nagłówek. Pewnego razu… w Hollywood okazało się idealnym punktem ku temu, by znów poużywać sobie na reżyserze.
Trochę historii. Sprawa jego rzekomego seksizmu rozpoczęła się na nowo od majowej konferencji prasowej, kiedy pokazywał Pewnego razu… w Hollywood na festiwalu w Cannes.
Właśnie wtedy jedna z obecnych na sali dziennikarek stwierdziła, że Margot Robbie to utalentowana aktorka, ale reżyser nie napisał dla niej wielu dialogów. Quentin Tarantino spokojnie zbył pytającą, a Margot Robbie rzeczowo odpowiedziała, stylowo broniąc reżysera i nakreślając, na czym polega praca aktorska.
https://www.youtube.com/watch?v=zNp7M45NRXY
Jednak media mediami i wdzięczny temat znowu wypłynął. Dziennikarze z magazynu Time policzyli, ile dialogów Quentin Tarantino poświęca kobietom, a ile mężczyznom.
Trzeba oddać, że redaktorzy wykorzystali mikroskop sił atomowych. Liczenie linii dialogowych to mrówcza praca, chociaż ma niewiele więcej sensu, niż liczenie ziaren piasku na plaży.
Koniec końców okazuje się, iż kobiety w jego filmach są faktycznie nieco zaniedbywane. Jednak w niektórych przypadkach mają więcej do powiedzenia niż mężczyźni. W dwóch z dziesięciu filmów wyreżyserowanych przez Quentina Tarantino – w Death Proof i w pierwszym Kill Billu – kobiety miały więcej linii dialogowych niż mężczyźni.
Ważenie i mierzenie dzieł artystycznych nie jest dobrym pomysłem, bo chodzi o jakość, a nie statystyki.
Mężczyźni górują nad kobietami w filmach Quentina Tarantino. Jednak bezsensownie czynić mu z tego zarzut, biorąc pod uwagę to, o czym te widowiska traktują.
Niedawno reżyser rozbrajająco stwierdził, że wszystkie te oskarżenia to nonsensy. Szczególnie w odniesieniu do jego najnowszej produkcji.
Te postacie, ci faceci, niekoniecznie mnie reprezentują. Są tym, kim są i są produktem swoich czasów. – Powiedział Quentin Tarantino w jednym z wywiadów dla rosyjskiej prasy podczas promocji Pewnego razu… w Hollywood.
Ciężko, by film o dwóch mężczyznach, aktorze i kaskaderze pod koniec lat 60. skupiał się na postaci drugoplanowej. Nie ważne jak utalentowana jest Margot Robbie – a jest! – to ostatecznie nie jest film o jej postaci, to nie jest film o Sharon Tate, która w tym widowisku jest bohaterką drugoplanową.
Jakkolwiek nie oznacza to, że w widowiskach Quentina Tarantino kobiety są nieobecne.
Co więcej, w czterech na dziesięć z przypadków to właśnie płeć piękna grała w nich pierwsze skrzypce. Mimo to, kiedy uśrednić dane, na dwóch mężczyzn w jego filmach, przypada mniej więcej jedna kobieta. To również policzyli dziennikarze magazynu Time.
I co z tego? Istnieje coś takiego jak wizja artystyczna, która nie może pomieścić wszystkiego.
Ponadto wiele zaplanowanych rzeczy wypada na montażu. A przede wszystkim ciężko stworzyć dzieło, które na równi potraktuje płeć, kolor skóry, wyznanie, orientację seksualną itd. itp. Niektórzy próbują z lepszym lub gorszym skutkiem i chwała im za to, ale nie sprowadzajmy sztuki do matematyki, gdzie wszystkie elementy muszą się zgadzać, bo to ją prędzej czy później wypatrzy.
Polska premiera Pewnego razu… w Hollywood odbędzie się już 14 sierpnia.
Film już widziałem, recenzją podzielę się z Wami najpewniej w poniedziałek. Jednak już dziś pragnę zaznaczyć, że warto obejrzeć, chociaż widowisku daleko do najlepszych w dorobku reżysera. Margot Robbie faktycznie mówi w filmie mniej niż jej mąż z Wilka z Wall Street, Leonardo DiCaprio, ale jest jak zwykle świetna.
Źródło: Time
A teraz przez chwilę pomyślmy ile znakomitych, zapadających w pamięć dzieł filmowych by powstało, gdyby nie polityczna poprawność i poprawna polityczność. Dlaczego nikt nie robił takiego halo w przypadku “To My” Peele’a? To jest bardzo niebezpieczna obosieczna broń.
Akurat to niekoniecznie, biorąc pod uwagę niezbyt reprezentatywną liczbę czarnoskórych w głównym nurcie. Tu nawet nie chodzi tyle o polityczną poprawność, co bardziej o przyzwoitość. Nieprzyzwoite są zarówno feministyczne ataki na Tarantino, bo sztuka powinna pozostać sztuką, jak i fakt, że niedawno wcześniej – poza niewielkimi odchyłami od nienormalnej normy – wchodzić mniejszością w ten biznes. Bez zmiany świadomości, która nie była rewolucyjna, a raczej ewolucyjna, o To my niewielu by wiedziało. Szastanie hasłem ‘polipoprawności’ jest trochę żenujące, biorąc pod uwagę, że tak naprawdę to nic złego, a jedynie wołanie o równość, co powinno być traktowane z szacunkiem, poza momentami, w których stosuje się wobec twórców terror. Jak w przypadku Tarantino.