Najnowsza odsłona gwiezdnej sagi, nie ukrywajmy, unosi się przede wszystkim na fali sukcesu doskonałego Przebudzenia mocy. J.J. Abrams odrestaurował Gwiezdne wojny, nie bojąc się wręcz kopiować dokonań Lucasa, utrwalając w nowej trylogii wyjątkowy klimat oryginału.
Było to krańcowo bezpieczne podejście do tematu, ale jednocześnie niezwykle rozrywkowe. I dawało do zrozumienia, że formuła zapoczątkowana w trylogii przez Lucasa była bezbłędna i nie zestarzała się na jotę. Rian Johnson miał zadanie niełatwe, gdyż postawił sobie poprzeczkę nieco wyżej, tworząc zupełnie nową historię, gdzie odwołania są tylko szczątkowe. I przyznaję, że byłem przed premierą nieco zaniepokojony. Bo chociaż zwiastuny zapowiadały produkcję ciekawą i pełną pompy, tak nie do końca przepadam za reżyserem, którego największy hit, czyli Looper – Pętla czasu – delikatnie rzecz ujmując – nie należy do widowisk, które sobie cenię.
Jednak zostawiłem wszelkie niepokoje przed salą kinową, a wewnątrz niej w mgnieniu oka dostrzegłem, że Ostatni Jedi ze serialowym zawzięciem kontynuuje wątki z Przebudzenia mocy.
Akcja rozpoczyna się w momencie, w którym zakończył się poprzedni film. Rey spotyka Luka, którego bagaż doświadczeń sprawił, iż niekoniecznie jest zadowolony z nieproszonego gościa. Leia wraz ze swoim Ruchem Oporu ciągle walczy z wielkim i zepsutym do szpiku kości Najwyższym Porządkiem.
Jak to było wcześniej, tak i teraz walka ze złem jest nie tylko bezpośrednia, ale toczy się również w sercach naszych bohaterów. Nie znajdziecie tu zbyt wielu krystalicznie czystych postaci. Bohaterzy mają mroczne sekrety, są pełni niedopowiedzeń i nieraz grają bardzo nieczysto, nawet we własnym gronie.
Gdzieś w tym wszystkim jest Kylo Ren, który wciąż sprawia wrażenie pokręconego emo nastolatka, który – czy tego chce, czy nie – dąży do tego, by stać się galaktycznym Hitlerem. Z jednej strony świetny pomysł na postać, z drugiej egzekucja Adama Drivera, wcielającego się w Kylo, momentami zahacza o slapstickowość.
Za to złego słowa nie napiszę o reszcie ekipy. Ze wskazaniem na Skywalkera, którego bezbłędnie kolejny raz sportretował Mark Hamill. Oglądając go, ciągle z tyłu głowy coś mi mówiło, że strasznie szkoda, że tak rzadko widujemy go na dużym ekranie. Ponadto z wielkim żalem oglądało się sceny ze zmarłą niedawno Carrie Fisher, która na przestrzeni dekad wcielała się w Leię. Jej charyzma wręcz przebijała się przez ekran. Szkoda, że ostatni raz.
Niestety się nie pomyliłem. Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi to produkcja dobra, ale momentami strasznie nudna i brakuje jej spektakularnej petardy, która po wyjściu z kina sprawiłaby, że nie mógłbym wyrzucić filmu z głowy.
Cała akcja rozgrywa się na trzech polach. Mamy Rey, która biwakuje z Lukiem. Finna, który błądzi z Paige Tico. A także rozbrajającego Poego Damerona, niemogącego się wywinąć spod dowódczego pantofla Lei. I tak nam to wszystko fabularnie skacze, że ciężko się wbić w kręgosłup scenariusza, którym jest odwieczna walka jasnej z ciemną stroną mocy. Sceny z Rey, sceny z Finnem, sceny z Poem i od nowa, sceny z Rey, sceny z Finnem… Ciężko się skupić dostatecznie na jednym wątku, bo zza rogu wyskakiwała kontynuacja poprzedniego. W kinie byłem nieco zmęczony i niewyspany. Przyznaję, na chwilę przysnąłem. Ostatnio zdarzyło mi się to na Avengers: Czas Ultrona – a uwierzcie, często jestem zmęczony i niewyspany. Trzeba mocno mnie znużyć, żebym padł w akompaniamencie donośnych eksplozji.
Ponadto problemem jest to, że uczucie znużenia potęguje fakt, iż moment, w którym oczekujecie wielkiego finału, jest ponawiany, ponawiany, ponawiany i ponawiany niemal w nieskończoność. Inna rzecz, że produkcja ma swoje momenty, w których jest zabawna czy urocza, ale jednocześnie bywa zbyt zabawna i zbyt urocza. Jak to powiadają: co za dużo, to niezdrowo.
Trzeba jednak odnotować, że Ostatni Jedi jest produkcją bardzo ładną, na której od strony wizualnej mucha nie siada. Chyba najbardziej przypadł mi do gustu wygenerowany przez magików od CGI arcyzły Snoke – genialna robota. Trochę jednak boli, że o ile Lucas – pomimo licznych porażek fabularnych – zawsze dostarczał coś, co wizualnie zwalało z nóg, tak w przypadku najnowszych Gwiezdnych wojen nie doszukujcie się rzeczy, których nie widzieliście wcześniej.
Widowisko nadrabia spektakularnością. Jeśli chcecie obejrzeć świetnie zrealizowane kosmiczne starcia, to na tej produkcji się nie zawiedziecie.
Galaktyczne armaty, świszczące miecze świetlne i kolorowe lasery są wykorzystywane do granic przyzwoitości – i chwała twórcom za to! Na największą uwagę zasługuje ostateczna batalia. Tak dobrze zrealizowanego starcia w kinie sci-fi nie widziałem od czasu Kapitana Ameryki: Wojna bohaterów.
Reasumując. Ostatni Jedi to film nie bez problemów. Jeśli jednak jesteście fanami, to zachęcać Was nie trzeba. Jeśli jesteście widzami, którzy nie gardzą dobrym kinem sci-fi, również się nie zawiedziecie, ale obniżcie oczekiwania, bo nieco mocniej pokręcicie nosem. Jeśli jednak oczekujecie wyłącznie wiekopomnego dzieła, które zapamiętacie na resztę życia – ostrzegam – lepiej zostańcie w domach. I pamiętajcie, że ostatecznie finał Ostatniego Jedi rekompensuje wszelkie wady i słabostki produkcji. Jest świetny.
Oglądaj film Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi w serwisie Chili >>
Ocena końcowa
Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi (2017) (Star Wars: The Last Jedi)
Ja rozumiem, że aktor może się nie podobać, ale żeby tak od razu go zabijać?
Zabijać?
Egzekucja Adama Drivera?
Oboshe… Brak zajęcia? https://sjp.pwn.pl/sjp/egzekucja;2556070.html
Za dużo czytelników? Jeżeli tak, to spoko, znajdę sobie inne zajęcie niż wchodzenie na popkulturystów.
A ten link to po co? Adam Driver to jest jakiś akt prawny?
Nie zależy mi na tego typu aktywnych czytelnikach, to raz. A branie wszystkiego 1:1 to takie… Zresztą, nie będę tracił czasu na tłumaczenia. Miłego dnia.;)