Spider-Man wrócił i ma się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Jest rozrywkowy, olbrzymi i dostarcza wszystkiego tego, a nawet więcej, aniżeli fani lekkiego i przyjemnego kina superbohaterskiego od niego oczekiwali. Elegancko.
CZYTAJ WIĘCEJ O:
SPIDER-MAN: BEZ DROGI DO DOMU
“Spider-Man: Bez drogi do domu” to wielki ukłon w stronę widzów, którzy mieli nadzieję na coś innego, mocniejszego i pełniejszego od poprzednich filmów o Spider-Manie. I dostali dokładnie to, na co liczyli. Cały film, niemal w każdej minucie pokazuje, że jest czymś więcej, aniżeli tym, do czego przyzwyczaiły nas dwie poprzednie, najwyżej niezłe części pajęczej trylogii.
Widowisko zaczyna się dokładnie w tym samym momencie, w którym zakończył się poprzedni film (dlatego przed wyjściem do kina zachęcam do odświeżenia poprzedniego widowiska). Cały świat wie, że Peter Parker to Spider-Man. Przez to zarówno licealista, jak i jego superbohaterskie alter ego nie mają najłatwiejszego życia. Bohater oskarżony o morderstwo Mysterio musi mierzyć się z władzami, krwiożerczymi mediami, z ulicą, która myśli, że Spider-Man to kolejny drań w kostiumie… Jakkolwiek prawdziwie nieprzyjemnie robi się, gdy zarówno Parker, jak i jego dziewczyna oraz najlepszy przyjaciel, nie dostają się na wymarzone studia, gdyż za pajączkiem ciągnie się zła sława.
Dlatego nasz bohater wpada na genialny pomysł, aby zapytać Doktora Strange’a czy nie wyczarowałby czegoś, aby świat zapomniał o tym, że jest Spider-Manem. Normalka. Dzięki temu mógłby zacząć od nowa, na spokojnie, bez całego tego zamieszania. Kompan z Avengers przystaje na jego prośbę, ale podczas całego tego czarowania Parker zaczyna kombinować i zaklęcie nie tylko trafia szlag, ale powoduje również zawirowanie w multiwersum.
Powoduje to przybycie do świata jegomości z innych czasoprzestrzeni, których widzieliśmy już wcześniej i wiemy, że nie pałają wielką sympatią do superbohatera w czerwonym kostiumie. Pojawia się Zielony Goblin ze “Spider-Mana”, Doktor Octopus ze “Spider-Mana 2”, Sandman ze “Spider-Mana 3”, Lizard z “Niesamowitego Spider-Mana” oraz Electro z “Niesamowitego Spider-Mana 2”. Parker będzie musiał zdecydować czy iść na łatwiznę i szybko odesłać ich do swoich światów, a tym samym skazać na pewną śmierć, czy spróbować im pomóc, aby mieli szansę naprawić swoje błędy. I oczywiście, jak to on, pakuje się tym samym z kłopotów dużych w jeszcze większe, a w “Spider-Man: Bez drogi do domu” robi się — że się tak po młodzieżowemu wyrażę — grubo!
Nie jestem dużym wielbicielem dotychczasowych filmów o Spider-Manie z Tomem Hollandem.
Moce protagonisty nie robią na mnie większego wrażenia. Przyjemnie ogląda się te wszystkie fikuśne akrobacje, ale irytuje mnie, że bohater polega głównie na technologicznych cudach wyprodukowanych przez Tony’ego Starka. Bez nich byłby wyłącznie silnym, odpornym na ciosy karate i zwinnym kolesiem, który potrafi przyczepić się od czasu do czasu do jakiejś ściany. Bez wyładowanego nanotechnologią kostiumu i ulepszonej przez Starka wyrzutni pajęczyn, właściwie mógłby chwycić za strój i tarczę Kapitana Ameryki, a niewiele by to zmieniło.
Poprzednie filmowe inkarnacje Parkera stały na własnych nogach i potrafiono to zajmująco pokazać. Widz dostawał przyjemny i robiący wrażenie obraz kogoś, kto faktycznie zasługuje na miano niesamowitego i niepowtarzalnego. Ten Spider-Man jest dosyć byle jaki i męczy mnie patrzenie na to, jak wszyscy dookoła muszą go prowadzić za rączkę.
Nie przepadam też za tym, jak zaprezentowano samego superbohatera. Nie zrozumcie mnie źle — Holland sam w sobie jest świetnym Parkerem. Gra tyle, ile materii staje. Problem leży w tym, jak go napisano i poprowadzono. Nie tylko przypomina dziecko we mgle, co jest poniekąd zrozumiałe, bo stawia pierwsze kroki w świecie superbohaterszczyzny, ale popełnia błędy z tych karygodnych i niekoniecznie się na nich uczy.
Jego nonszalancja w pierwszym filmie doprowadziła do dosyć nieprzyjemnych zdarzeń. W najnowszym widowisku to kolejny raz on jest powodem całego zamieszania. Zamiast świat ratować, musi po sobie sprzątać. Przypomina trochę Tony’ego Starka i Bruce’a Bannera, którzy tworząc Ultrona wywołali olbrzymią katastrofę. Jakkolwiek pobudki starszych kolegów po fachu były nieco szlachetniejsze od niedostania się na studia. Co pokazuje, że scenarzyści w Marvel Studios są dosyć monotematyczni i grają na sprawdzonych schematach.
Ponadto, a właściwie przede wszystkim nie lubię tego, iż fabuły — tak pierwszego, jak i drugiego filmu — są niemal żadne. Większość roboty zrobiły żarciki, efekty specjalne oraz mniej lub bardziej zasadne zwroty akcji. Brakowało mi tam zajmujących opowieści, które by mnie wciągnęły i pochłonęły. To były takie malutkie opowiastki i nieznaczące historyjki z gumy do żucia, kiedy porównać je do wgryzania się w genezę Iron Mana, kosmiczną przygodę Thora czy Kapitana Ameryki i jego niezłomnej walki z występkiem, niegodziwością oraz całą resztą nieprzyjemności.
Dlatego zarówno “Spider-Man: Homecoming”, jak i “Spider-Man: Daleko od domu” uważam za rozrywkę przyjemną, ale leniwie napisaną i do szybkiego zapomnienia. Tamte produkcje nie poruszyły we mnie praktycznie żadnych emocji. Tym razem jest inaczej.
Było o tym, dlaczego średnio przepadam za Spider-Manem, to teraz o tym, dlaczego uwielbiam “Spider-Man: Bez drogi do domu”.
Film jest spektakularny pod każdym względem! Co prawda wiele rzeczy zostało po staremu, więc Parker nie bardzo się zmienił i nadal naprawia to, co wcześniej popsuł. Za to scenariusz, chociaż jego sens ledwie trzyma się w ryzach, kipi od rozmachu oraz chemii między bohaterami.
To film z impetem i z liczbą bohaterów bardziej przypominający “Avengers”, aniżeli typowy solowy film superbohaterski. To znana i sprawdzona metoda Marvel Studios, żeby w pewnym momencie rozpasać historię niemal do granic przyzwoitości. Tak było w przypadku “Thora: Ragnarok”, tak było przy “Kapitanie Ameryce: Wojna bohaterów”, tak jest i tym razem.
W tym przepychu udało się zachować zdrowy rozsądek i nie zapomniano o tym, aby narracja była zajmująca. Tutaj ciągle coś się dzieje, ale nie tylko na dzianiu się polega ta magia — chociaż cały film jest prześlicznie zrealizowanym rollercoasterem, to jednocześnie przejażdżka jest przemyślana. Żarty przeważnie są na miejscu, a niektóre sytuacje jednocześnie bawią, jak i wzbudzają to bardzo potrzebne poczucie ekscytacji.
W “Spider-Man: Bez drogi do domu” udało się wykorzystać mnóstwo postaci, co robi fanom serii dobrze, ale nie zapomniano, aby interakcje między nimi były zajmujące. Zarówno ci dobrzy, jak i wielcy źli robią miło na sercu, bo chociaż w większości przypadków nie mają dla siebie wiele miejsca, to nie ma się poczucia przesytu czy niedosytu. Poza tym ta Zendaya jako MJ… Byle do kolejnej “Euforii”.❤️
To także wielka rzecz dla samego Marvel Cinematic Universe. Motyw alternatywnych linii czasowych został kilka razy poruszony czy wykorzystany wcześniej, chociażby w “Lokim”, ale najnowszy film ze Spider-Manem pogłębia to, czym jest marvelowskie multiwersum. I chociaż kilka rzeczy się nie klei, a na koniec dnia można trochę ponarzekać, że za dużo tu magii, za mało nauki, to ten motyw sprawdził się solidnie i raczej nie spowoduje u niedzielnego widza wiele konfuzji. Z kolei fan to pokocha, gdyż to daje niezliczone możliwości.
Co najważniejsze, wreszcie coś poczułem. Historia co rusz tak przygniata bohaterów, że ciężko z nimi nie empatyzować. Tego bardzo brakowało mi w poprzednich filmach, a w “Spider-Man: Bez drogi do domu” nie tylko się zżyłem z filmowymi postaciami, ale wręcz żywo zależało mi na tym, aby nikt nie dostał nawet stanu podgorączkowego. Niektórzy nie mieli tego szczęścia.
Cały film to jazda bez trzymanki, która daje mnóstwo frajdy i nie próbuje udawać, że jest wielkim kinem dającym do myślenia. Jest szczery.
Przed, w trakcie i po seansie”Spider-Man: Bez drogi do domu” byłem wniebowzięty. Nawet pomimo tego, że zostałem wcześniej zasypany bolesnymi spoilerami, to bawiłem się na nim świetnie. To rzadko się zdarza, ale postanowiłem na spokojnie raz jeszcze pójść do kina, żeby już bez hołoty wykrzykującej na premierze jakieś ciężkie do zidentyfikowania okrzyki godowe i robiącej TikToki, dać się porwać tej historii kolejny raz.
Tego, co dał mi najnowszy “Spider-Man” nie dali mi “Eternals”, nie dała “Czarna Wdowa”, nie dał “Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni”. Nie czułem się tak rozerwany przez Marvel Studios od czasu premiery “Avengers: Koniec gry” i ostatnich seriali, które również dają radę. I chociaż nadal moim ulubionym filmem superbohaterskim 2021 roku pozostaje “The Suicide Squad”, to “Spider-Man: Bez drogi do domu” nie ma się czego wstydzić. Rozrywka pierwsza klasa i najlepszy film o Spider-Manie w dziejach tego wszechświata!
Recenzja filmu "Spider-Man: Bez drogi do domu"
Werdykt
Najlepszy film o Spider-Manie w dziejach!