Chorą grę w mordowanego czas rozpocząć. Jakkolwiek “Squid Game” ucieszy nie tylko tych, którzy uwielbiają zabijanie na ekranie połączone z rywalizacją.
PRZECZYTAJ WIĘCEJ O:
SQUID GAME / NETFLIX
“Squid Game” to w swej prostocie pomysł genialny i ku uciesze widowni wałkowany w tej czy innej formie od lat. Dostaliśmy kilkuset śmiałków, którzy uczestniczą w aberracyjnej rywalizacji na śmierć i życie. Podobny motyw przerabialiśmy w wielu produkcjach z przeszłości — w “Igrzyskach śmierci” czy w “Battle Royale”. W koreańskim serialu zwycięzca może być tylko jeden, a nagroda jest więcej niż przyjemna, bo w przeliczeniu to blisko 40 milionów dolarów. Reszta uczestników może obejść się nie tylko smakiem, a więcej, pożegnać z życiem.
Początkowo wydało mi się dosyć zaskakujące, że reżyser świetnego “Silenced”, Hwang Dong-hyuk, który w filmie z 2011 roku zajmująco opowiadał o wykorzystywaniu seksualnym dzieci, tym razem zabrał się za maksymalnie rozrywkową i krwawą historyjkę. Jednak szybko okazało się, że potrafił ubrać w coś z przesłaniem nawet taką skrajność jak dziecięce zabawy w śmiertelnie niebezpiecznym wydaniu dla dorosłych.
Seong Gi-hun to lekkoduch i zadłużony hazardzista, który uczciwej pracy się nie ima.
Żona się z nim rozwiodła i za rok leci z nowym mężem i córką Seonga do Stanów Zjednoczonych. Ścigają go wierzyciele, a na domiar złego nie ma pieniędzy nawet na to, aby pomóc chorej matce. Jego pozycja społeczna, delikatnie rzecz ujmując, do najwyższych nie należy. Jakkolwiek los ma się odmienić, kiedy dostaje propozycję zagrania w grze o wysoką stawkę. Wystarczy wygrać. Nic prostszego, prawda? Nie do końca, gdyż szybko okazuje się, iż wygrana, chociaż sowita, jest okupowana krwią uczestników.
Szalona gra rozpoczyna się od konkurencji w zielone-czerwone. Kiedy przerośnięta lalka mówi zielone, uczestnicy mogą iść do przodu, a kiedy pada hasło czerwone, muszą stanąć. Mają ograniczony czas na dojście do mety, ale dystans nie wydaje się zbyt frapujący. Jakże się mylili. To będzie najdłuższy marsz w ich życiach. Jeszcze nieświadomi zagrożenia uczestnicy ochoczo biorą udział we współzawodnictwie, aż pada pierwszy trup. Zielone dresy śmiałków zaczyna zalewać czerwona krew.
Bardzo szybko okazuje się, iż wzięli udział w czymś, o czym nikt przy zdrowych zmysłach i stabilnej pozycji finansowej nawet by nie pomyślał.
Jednak każdy z nich ma swój powód, dla którego w grze będzie próbował uczestniczyć do samego końca — długi, choroby, czy zwykła chciwość. Ile osób, tyle historii i motywacji, ale początkowo nikt nie godził się na to, aby w pogoni za pieniędzmi stanąć w oku karabinu.
I tak rozpoczyna się “Squid Game”, czyli gra w kałamarnicę. Tytułowa zabawa jest tą, którą zaserwowano nam w finale. A w międzyczasie dostajemy mnóstwo dramatów, sojuszy między zawodnikami, skrytobójczych działań oraz bezlik śmierci. Wróć. Bardzo obrazowej śmierci, momentami zahaczającej o gore. To jest jeden z najbardziej krwawych seriali, jaki przyszło nam oglądać w ostatnich latach.
Czas zacząć rozpływać się nad tym, jak świetnie zrealizowana jest to produkcja.
Widowisko jest dopracowane niemal w każdym szczególe, estetyczne, z pomysłowymi zapadającymi w pamięć kostiumami pracowników organizacji, którzy zajmują się mordowaniem i pilnowaniem graczy. To po prostu kawał solidnej i błyskotliwej roboty filmowej. Już sama idea zamienienia niewinnych zabaw, takich jak przeciąganie liny, w śmiertelne wyzwania, to znak, iż tęgie głowy nad tym siedziały. To wszystko jest pokazane i pomyślane naprawdę powalająco.
Również sama historia to coś, co można głównie chwalić, bo wciąga i nie puszcza widza aż do ostatnich napisów końcowych. Więcej. Kiedy przychodzi finał, chce się jeszcze. Co prawda zdarzają się wolniejsze momenty, są chwile, kiedy narracja nieco siada, ale żadna mielizna nie trwa na tyle długo, aby oderwać się od ekranu.
Przyznam, że podchodziłem do produkcji jak pies do jeża.
Chwilę mi zajęło, żeby odpalić Netflix i nastawić teleodbiornik na “Squid Game”. Musiałem wyrzucił z głowy podobieństwa estetyczne do nieszczególnie lubianego przeze mnie “Domu z papieru” czy boleśnie kolorowe materiały promocyjne, które z tyłu głowy nawoływały do mnie “dziecinada”. Na szczęście pod naporem ogólnoświatowej fascynacji serialem przemogłem się i pozwoliłem dać się wciągnąć. Jeśli też tak macie — i jeszcze nie daliście się porwać z tych powodów — to powiadam Wam, że to tylko bardzo mylne wrażenie.
To jest trochę tak, że Netflix oferuje sporo szmir i do nowości pojawiających się w serwisie podchodzi się ze sporą rezerwą. Jakkolwiek od czasu do czasu znienacka wyskoczy hit, którego wstydem byłoby przegapić. Tak jest w tym przypadku.
Drugie dno opowieści dopełnia obraz niesamowitości serialu.
“Squid Game” stawia pytanie, ile zrobimy za pieniądze i czy finalnie nasze poświęcenie, kiedy zdobywamy rzeczy po trupach, uznamy za grę wartą świeczki. Czasem chciwie gonimy do utraty tchu, aby powiększać stan posiadania, a w międzyczasie tracimy inne ważne, nierzadko ważniejsze rzeczy. W tym przyzwoitość. Widowisko porusza też temat nierówności społecznych oraz bogatych, którzy bawią się kosztem niższych warstw ekonomicznych.
Dla mnie to trochę opowieść o nie biorącym jeńców kapitalizmie, ale też o totalitaryzmie, który ochoczo drepcze swoich obywateli. Mamy tutaj pokazany w pigułce obraz społeczeństwa, gdzie uczestnicy gry są obywatelami, ich strażnicy to ubrani w fikuśne czerwone skafandry dozorcy, a nad tym wszystkim góruje wódz, który dzieli i rządzi, aby kapitalistyczne świnie, które spotykamy przy końcu serialu, mogły czerpać jak najwięcej rozrywki z cierpienia zwykłych ludzi. Jest w naszym gatunku wiele masochizmu. Już samo to, że tworzymy takie rzeczy jak “Squid Game” mówi o nas sporo — uwielbiamy patrzeć na nasze dramaty i pławimy się w obrazowych mordach. Niezdrowe, ale jakże ludzkie. Taka nasza, niestety, natura.
Pochwalić też trzeba mocno zarysowanych bohaterów.
Chociaż większość z nich prędzej czy później umiera, to nawet drugi plan zostaje w pamięci. Od dziadka z guzem mózgu poprzez kobietę zdobywającą wszystko przez łóżko po oszusta w białym kołnierzyku.
Jednak najważniejszy w tym wszystkim jest Lee Jung-jae wcielający się w Seong Gi-huna. Aktorowi udało się bardzo przyjemnie pokazać rozdartego moralnie uczestnika gry, któremu z rywalizacji na rywalizację ewentualna wygrana zaczyna coraz bardziej ciążyć. Poza tym, że to cholernik, to jednocześnie w jakiś tam przedziwny sposób sympatyczny koleś z niego.
Serial z jednej strony moralizuje, z drugiej sprytnie bawi się motywem teleturnieju połączonego z realistycznym widowiskiem.
Co nie znaczy, że produkcja nie ma problemów. “Squid Game” to serial momentami nieco głupiutki, wręcz naiwny i wyjątkowo epatujący przemocą. Jest to obraz specyficzny, jak przystało na widowisko z Korei Południowej. Nie każdemu do gustu musi przypaść lekkie zdziwaczenie bohaterów czy uproszczenia fabularne. Tutaj trzeba być otwartym, pamiętając, iż mamy do czynienia nie tylko z inną kulturą jako taką, ale też zupełnie innym podejściem do opowiadania historii. Aczkolwiek wydaje mi się, że to rzecz dla większości do przejścia, biorąc pod uwagę popularność i przychylność wśród widzów dla takich hitów jak “Old Boy”, “Lament”, “Ujrzałem diabła” czy “Parasite”.
Nie dajcie się zwieść mojemu szukaniu dziury w całym. To opowieść rozrywkowa, wciągająca i chociaż wcześniej odnotowałem, że trochę głupiutka, bo przede wszystkim niepozbawiona czarnego humoru w całkiem poważnych sytuacjach, to jednocześnie w przesłaniu produkcji jest wiele mądrości. Ja się bawiłem świetnie, pomimo kilku wad, infantylizmu czy dziwactw. Oby do następnej gry!
Oglądaj serial “Squid Game” w serwisie Netflix ▶
Recenzja serialu "Squid Game" - sezon 1
Werdykt
Oby do następnej gry!