https://www.youtube.com/watch?v=GxpwiwOdMHk
Sieroty po Zagubionych chyba już nie szukają następcy kultowego serialu ABC. Jednak Netflix postanowił dać sobie szansę i wypuścił The I-Land, który gra na bardzo podobnych nutach oraz pochyla się nad ich tęsknotą. Aczkolwiek nieznośnie fałszuje.
The I-Land to serial, który na oryginalność się nawet nie sili. Zżyna ze wszystkiego, co tylko było pod ręką w pokoju scenarzystów. Fascynuje się przede wszystkim wspomnianymi już Zagubionymi. I nie chodzi wyłącznie o piaszczystą plażę, ale również mamy tu grupkę osób próbujących odnaleźć się w niecodziennej sytuacji i dostaliśmy flashbacki z życia bohaterów, które co rusz wypełniają narrację.
Jest jednak zasadnicza różnica. O ile sytuacja bohaterów w Zagubionych była nierozpoznana i enigmatyczna od pierwszego do ostatniego odcinka, tak tutaj bardzo szybko dowiadujemy się co i jak. Zdradza to również sam zwiastun serialu. Szkoda, bo tajemnica zazwyczaj najmocniej trzyma przed ekranem, a kiedy jej czar pryska i niemal wszystkie karty są na stole, opadają emocje podsycane wyobrażeniami.
Wbrew Netflixowi nie będę psuł Wam ewentualnej zabawy i uznając, że mogliście nie widzieć zwiastuna, nie nakreślę fabuły w pełni.
Zaznaczę, że w The I-Land grupka nieszczęśników budzi się na bezludnej wyspie. Dziesięciu uczestników dziwacznego eksperymentu łączy jedno – zdezorientowanie. Szybko zauważają, iż coś jest mocno nie tak. Są niemal identycznie ubrani i znajdują obok siebie przypadkowe przedmioty (muszlę, nóż itp.). Jednak najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że nie tylko niewiedzą, jak się na wyspie znaleźli, ale nie pamiętają nawet własnych imion. Ich szczęście w naszym nieszczęściu, nie zapomnieli języków w gębach i wyróżniających ich umiejętności. Chociaż od początku niezbyt dobrze się między sobą dogadują, to jedna osoba wie co nieco o medycynie, inna zdradza wyszkolenie wojskowe, a kolejna całkiem nieźle liczy. Zaczyna się gra o przetrwanie i próba rozwiązania zagadki wyspy.
Na pierwszym planie mamy Gabrielę (w tej roli marnująca się tu Natalie Martinez), z którą lepiej nie zadzierać. Odbierze ci nóż i bez pardonu powie, co o tobie myśli. Sprawia wrażenie dobrej, ale hardej osoby. Jednak niekoniecznie taka jest, bo z jednej strony skopie tyłek, a z drugiej miota się, gdy ktoś nie pała do niej sympatią. W jednej chwili chce wraz z grupą zaradzić sytuacji, w której się znaleźli, a innym razem, gdy znajduje lekarstwa, nie dzieli się nimi ze sponiewieranym przez rekina współtowarzyszem niedoli. Już po chwili spotyka się z niechęcią ze strony KC (Kate Bosworth), która z kolei szuka mocnego męskiego wsparcia. Kobieta oddaje się z premedytacją w uścisk mężczyzny oskarżonego o gwałt, by później wyrzucać sobie, że dała się wykorzystać i obwinia o to siebie. Rozumiem zamysł, ganię jego zaprezentowanie.
The I-Land ma problemy nie tylko ze związkami przyczynowo skutkowymi, ale również z dialogami. Te są tak złe, że aż cudowne.
Zostawię już to, że logiki w tym serialu jest tyle, co kot napłakał. Także bohaterzy są papierowi i wpisani w płaski jak ten papier scenariusz. Bardzo dawno nie miałem do czynienia z tak tragicznymi dialogami. Jeśli oglądaliście The Room, to poczujecie tu duch Tommy’ego Wiseaua. Poziom abstrakcji i oderwania od rzeczywistości jest tu niebezpiecznie zbieżny. Początkowo myślałem, że czegoś nie łapię. Później wydawało mi się, że to może jakieś pomniejsze wpadki. Jednak w okolicy trzeciego odcinka doszło do mnie, iż mam tu do czynienia z dyletantami, którzy zabrali się za pisanie skryptu. I nie myliłem się. Szybki rzut oka w Wikipedię i dowiedziałem się, że twórcą serialu jest Anthony Salter, który na IMDB może się pochwalić pracą wyłącznie nad The I-Land. Niezbyt dobry wstęp do kariery.
Jednak wiecie, jak było z The Room. Film był tak zły, że pokochały go miliony – aż doczekał się świetnego filmu o powstawaniu beznadziejnego filmu, czyli Disaster Artist. Raczej nikt serialu Netflixa nie będzie tak gloryfikował, ale drętwe, niedorzeczne rozmowy bohaterów w pewnym momencie zacząłem traktować jako element rozrywkowy. Niektóre z ciętych ripost prezentują poziom abstrakcji spalonego narkusa, który totalnie stracił kontakt z rzeczywistością i bezwstydnie dzieli się tym ze światem.
The I-Land to serial groteskowo porozciągany w przeróżne strony i tak niedorzeczny, że dziwi, iż ktokolwiek przy zdrowych zmysłach dał temu potworkowi zielone światło do produkcji.
W Zagubionych mieliśmy interesująco skrojonych bohaterów i chociaż finalnie serial rozczarował, to tajemnica napędzała widowisko do samego końca. The I-Land zdradza również podobieństwa do Matrixa, gdzie mieliśmy narrację w dwóch rzeczywistościach – w tej realnej i w tej fikcyjnej. Serial Netflixa czerpie z tego ciekawego pomysłu, ale robi to tak pokracznie, że ciężko futurystyczne naleciałości brać na serio. Mamy również poniekąd elementy z filmów pokroju The Belko Experiment, ale tutaj na dobrą sprawę bohaterzy nie mają celu i giną dla samej radości ginięcia.
Ponadto ich kooperacja od samego początku prezentuje poziom współpracy dzieci w piaskownicy. Szybko spostrzeżecie, że wiedza jest tu kluczem, a ten klucz już na początku sezonu trafia do Gabrieli. Nie spodziewajcie się interesującego rozwijania wątków poszczególnych postaci czy nawiązywania sensownych relacji między nimi. Nie liczcie również na inteligentne rozwinięcie zagadnień zaprezentowanych we Władcy much. Bohaterzy działają totalnie nieskładnie i w ich zachowaniu nie doszukiwałbym się większego sensu. Raz mają się ku sobie, by za chwilę przystawiać sobie noże do gardeł i tak w kółko. Są bezrefleksyjnymi narzędziami w rękach scenarzysty.
Już sam pobyt na wyspie nie ma większego sensu z punktu widzenia bohaterów, którzy nie mają postawionego kresu tej katorgi. Ktoś ich co prawda obserwuje, a w tle rozgrywa się zupełnie inny konflikt, ale sam element surwiwalowy jest krańcowo niewykorzystany. Wyspa co rusz ofiaruje coś robinsonom, którzy przez amnezję nie znają reguł, jakie ich obowiązują. Same założenia ich pobytu na wyspie raz są na wagę życia, a innym razem kompletnie nie mają znaczenia. Tłumaczy się to nam teoriami grubymi nićmi szytymi.
The I-Land jest jak beta gry wideo bez etapu końcowego i jak reality show bez nagrody na końcu. Jednak nie wszystko zawodzi.
Sam pomysł wyjściowy, chociaż potwornie przekalkowany, jest interesujący i dobrze zaprezentowany mógłby dać nam całkiem przyzwoite widowisko. Również realizacyjnie nie jest tragicznie. Daleko serialowi do mistrzostwa świata, ale forma jest o niebo lepsza niż treść. Jakkolwiek cukierkowe zdjęcia bardziej przynoszą na myśl przepiękną pocztówkę z wakacji niż opowieść o walce o przetrwanie. Z kolei akcji jest dużo i nawet jeśli jest niedorzeczna, to nie można zarzucić widowisku, iż nie stara się dostarczać nam rozrywki.
Oglądanie The I-Land przynosi mi na myśl obserwowanie psa kręcącego się w kółko za własnym ogonem. Nie ma to większego sensu, ale momentami bawi.
To trochę tak, jak oglądać Martwicę mózgu, która była cudowna, przesadzona i dziwaczna, ale dawała mnóstwo frajdy. Jednak różnica między widowiskiem Petera Jacksona a serialem Netflixa jest znacząca. Reżyser wiedział, co robi i potrafił porwać mnie feerią dziwactw. Serial z kolei jest absurdalny, wypełniony niedorzecznymi dialogami, z nieodnajdującymi się w tym wszystkim aktorami. I przede wszystkim zrobiony na poważnie, więc siłą rzeczy może być najwyżej traktowany w kategorii grzesznej przyjemności. Nie ma klasy i większego sensu, ale nie jest też nudny, bo ciągle coś się dzieje i chwilami nie można oderwać oczu i uszu od tej głupawki. Jeśli chcecie się sponiewierać to droga wolna. Jednak trochę szkoda na to czasu.
Serial The I-Land w serwisie Netflix >>
Recenzja serialu The I-Land (sezon 1) (Netflix)
Werdykt
The I-Land to serial tak dziadowski, że aż momentami rozrywkowy siłą swojej beznadziejności.