Jon Favreau wziął Gwiezdne wojny i mieszając je ze spaghetti westernami, wyszedł mu The Mandalorian – serial rozrywkowy, kiedy przymknie się oko na potknięcia oraz oryginalny, ale tylko wtedy, kiedy mierzyć go miarą powtarzalności filmowej serii.
The Mandalorian stał się wielką rzeczą na długo przed premierą, co okazało się zarówno nobilitacją, jak i ciężarem. Pierwsza wielka produkcja serwisu Disney+, a jednocześnie pierwszy serial aktorski osadzony w świecie Gwiezdnych wojen, to siłą rzeczy wielka sprawa. Tym większe były wobec serialu oczekiwania – liczne, więc finalnie niemożliwe do spełnienia. Mimo to widowisko okazało się wielkim sukcesem. Serial pogodził ze sobą większość widzów i krytyków, czego nie można powiedzieć o ostatnich filmach z serii Gwiezdne wojny.
Apetyt podsycał również fakt, iż za widowiskiem stanął reżyser dwóch pierwszych Iron Manów oraz nowych wersji Księgi dżungli i Króla Lwa. Można mu czynić pewne zarzuty wobec zrobionego w pośpiechu Iron Mana 2 czy przeciętnych Kowbojów i Obcych, ale nie da się nie zauważyć, iż ma warsztat i wiele sukcesów na koncie. To, z jakim zaangażowaniem wypowiadał się o serialu przed premierą, uspokajało i pozwalało sądzić, iż The Mandalorian nie jest dla niego wyłącznie kolejnym kontraktem do odhaczenia, a projektem tworzonym z pasji i z pasją. Widać to od pierwszego do ostatniego odcinka.
Pewnego razu w odległej galaktyce
Akcję widowiska z najlepszym lokowaniem produktu od czasu Baby Groota w Strażnikach Galaktyki, osadzono niedługo po wydarzeniach z Powrotu Jedi, a przed Przebudzeniem mocy. Ton akcji nadaje pojawienie się małego zielonego stworka. W filmie Marvela zamieniono stare drzewo na młodziutki krzaczek, a w The Mandalorian zamiast brzydkiego starucha z laską silącego się na mądrości, mamy półwieczne dziecko robiące dziecięce rzeczy i ciężko tego dzieciaka nie polubić. Baby Yoda, jak nieoficjalnie, ale akuratnie ochrzciły bobasa internety, to chwyt tani, a jednocześnie chwyt dobry. Wokół zapewnienia bezpieczeństwa malcowi, toczy się cała akcja pierwszego sezonu.
Jednak to nie bobas jest na pierwszym planie, a przede wszystkim mandaloriański wojownik, zwany pieszczotliwie Mando. Mruk, który (prawie)nigdy nie zdejmuje hełmu. Szybko zorientowałem się, że mamy do czynienia z bohaterem przerabianym przez popkulturę wielokrotnie. Główna postać z The Mandalorian to właściwie kalka bohatera z opowieści o zabójczo skutecznych, małomównych roninach i berserkerach, którzy uczucia skrywają pod grubą skorupą przykrywającą mnóstwo ran fizycznych i psychicznych. Mando, a właściwie Din Djarin, w którego wcielił się znany z Narcos Pedro Pascal, to kolejna wariacja wokół postaci pokroju Wolverine z X-Men, Geralt z Wiedźmina czy licznych kreacji Clinta Eastwooda – poczynając od jego występów u Sergio Leone, poprzez serię o Harrym Callahanie, na świeższym Gran Torino kończąc. Nie ma w tym krzty oryginalności, ale tu sprawdza się bezbłędnie.
Za kilka sztabek stali więcej
Mandalorianie przygarnęli Dina jako dzieciaka, wyszkolili go i tym samym stał się jednym z kosmicznych wojowników kierujących się surowym kodeksem. Jest porywczy, ale potrafi również szybko kalkulować i bywa krańcowo uparty. Ponadto ten międzygwiezdny samuraj to pracoholik, który uczynił z pracy łowcy nagród sposób na życie i praktycznie żyje od zlecenia do zlecenia.
Jego rutynę przerywa podejrzanie dobrze płatna fucha zlecona przez postimperialnego szemranego typa, którą z niemałym wysiłkiem, ale jednak finalizuje. Problem w tym, że wydał niemiłym typom wspomnianego malca, który jest nie tylko niezwykle sympatyczny, ale najpewniej uratował naszemu bohaterowi życie. W zamian za nagrodę Mando wykuł nową zbroję i ruszył dalej… Aż odezwało się sumienie. W końcu nagroda dla niego to najpewniej wyrok śmierci dla malca. Tym samym postanowił odzyskać dzieciaka, co wywołuje spore zamieszanie i od tego czasu Mandalorianin oraz jego podopieczny muszą ukrywać się przed niegodziwcami. Zanim sytuacja eskaluje, przeżyją liczne przygody, pojawią się kolejne zlecenia, nasz bohater zawrze niewygodne sojusze, a także pozna nowych kompanów. Dzieje się tu sporo.
Dobry, zły i brzydki, a czasem całkiem ładny
Serial jest dosyć ascetyczny, kiedy przynoszę na myśl plenery, ale w swej ascezie bywa wyborny. Co prawda są chwile, kiedy okolica wygląda irytująco swojsko, ale przez większość czasu rozpływałem się nad umiejętnym prezentowaniem wydumanego świata. Nieważne czy miałem do czynienia z planetą skutą lodem, czy z pustynnym bezkresem. Podobnie rzecz się ma z kostiumami, które czerpią ze stylistyki sagi niemal wszystko to co najlepsze. Ponadto muzycznie widowisko jest bezbłędne. W głośnikach czuć całą gwiezdno wojenną dumę.
Z kolei z efektami specjalnymi jest już różnie. Nie przypominam sobie momentów, w których piałbym z zachwytu. Przeważnie są najwyżej porządne, ale są też takie, które można skwitować wyłącznie: pożal się boże. W pierwszym odcinku dwa blurggry atakują Mando i wyglądają jak stworki, na których tekstury zapomniano nałożyć detale. Z czasem przywykłem do licznych niedoróbek, ale niestety budżet, który miał wynieść około 15 milionów na każdy 30-40-minutowy odcinek, nie został najlepiej rozdysponowany. Niektóre efekty specjalne niestety są na poziomie przeciętnych wizualnie gier wideo sprzed kilku lat. Są również sceny, które wyglądają na stworzone metodą poklatkową i to już wygląda strasznie źle. Ponadto ekipa nie mogła sobie odpuścić i sięgnęła po bohaterów wyglądających lub ucharakteryzowanych jak gumowe lalki rodem z lat 70. i 80., co wtedy mogło się podobać, chociaż niekoniecznie musiało, a dziś wygląda żenująco.
Niestety strzelaniny też nie należą do najciekawszych. Czasem brakuje mięsa i podskórnie czułem, iż zabrakło tu odwagi, pomysłu i ostatecznie ciężko się rozpływać nad pojedynkami, które wyglądają jak strącanie kostek domina.
Garść dynamitu
Favreau mógł spokojnie zaszaleć i wypełnić uniwersum własną, świeżą opowieścią, która nie musi bezpośrednio kontynuować wątków znanych z innych widowisk czy szczególnie uważać na to, co się dzieje w nowej trylogii. Co prawda serial żywo czerpie z mitologii świata, w którym toczy się opowieść, ale jednocześnie stoi na własnych nogach. Fabuła, struktura i pomysły, które zawarł w serialu, nie mają w sobie krzty oryginalności. To właściwie kanonada ctrl+c, ctrl+v. Jednak te kalki, powtórzenia i zapożyczenia, bardzo sprawnie obrobiono i nadały one widowisku przyjemny sznyt, którego nieco brakuje nowym filmom z serii Gwiezdne wojny. Produkcja oddycha świeżym powietrzem i opowiada własną historię, a nie skrojoną na miarę potrzeb, by dać coś fanom, fanatykom, widowni masowej oraz tej zupełnie niedzielnej. I to zagrało. Dostaliśmy rozrywkowe, chociaż nieco wtórne widowisko, przez które widz płynie niemal bez ziewnięcia.
Oglądaj serial The Mandalorian w serwisie Disney+ >>
Recenzja serialu The Mandalorian - sezon 1 (Disney+)
Werdykt
Daleko do ideału, ale The Mandalorian dostarcza mnóstwo rozrywki
Trochę im się w tym serialu pomieszało jeśli chodzi o czas i pewne kwestie. Pewnie reżyser i scenarzysta nie oglądali GW. Tytułowy Mandalorian nie wie nic o Jedi, Sithah i mocy, podczas gdy akcja filmu dzieje się niedługo po zniszczeniu drugiej Gwiazdy Śmierci na orbicie Endora. Gdzieś tam żyje jeszcze Luck, Lea i Solo a typ nigdy o nich nic nie słyszał !! Nosz kurde dziwne!! Tym bardziej że Mandalorianie byli wykorzystywani do walki z rebelią i zresztą od wieków mieli układy ze Sithami z którymi ramię w ramię walczyli przeciwko Jedi. Może jeszcze się okaże że on nic nie wie o Republice i Imperium!! Poza tym ,, drobnym,, faktem fajny serial.