Już sama zapowiedź serialowej adaptacji komiksu Watchmen, jednego z największych pisarskich dokonań w nurcie superbohaterskim, była czymś wielkim. Na tyle wielkim, że to widowisko musiał sprawdzić niemal każdy, komu przynajmniej obił się ten tytuł o uszy. Finalnie okazało się, że do komiksowego arcydzieła serialowi daleko, ale to i tak kawał solidnej rozrywki.
Watchmen przeczytałem na dwa dni przed kinową premierą filmu Zacka Snydera i ta historia mnie odmieniła jako czytelnika – zelektryzowała treścią i dojrzałością, których ciężko doszukać się w większości opowieści o superbohaterach. Wielka w tym zasługa tego, że komiks nie jest tylko o kimś, ale przede wszystkim o czymś, a sama historia powala drobiazgowością i wielowymiarowością. To niezwykle rzadkie. Wbrew nieprzyjemnej krytyce niektórych, uwielbiam także film z 2009 roku, który poza jedną większą zmianą, dosyć wiernie oddaje pisarski kunszt Alana Moore’a i robi to w wyjątkowo efektowny oraz stylowy sposób.
Watchmeni to nabuzowani i nierzadko pochrzanieni jegomoście, którzy w komiksie starali się zgłębić tajemnicę śmierci swojego druha, Komedianta – gwałciciela, prymitywa, mordercy, a jednocześnie zamaskowanego bohatera strzegącego prawa. Jednak konkluzja opowieści była daleka od skupiania się na jego postaci i komiks postawił o wiele głębsze pytania, które na dobrą sprawę nigdy nie znajdą jednoznacznej odpowiedzi, co również jest siłą historii zmuszającej do refleksji.
Film szedł po krokach komiksowych twórców, a serial wytycza własną ścieżkę, dopowiadając kolejny rozdział w świecie wykreowanym w Watchmen z 1986 roku.
Po teleportacji wielkiego monstrum do Nowego Jorku, wskutek czego zginęły miliony niewinnych ludzi, Stany Zjednoczone znalazły się na zakręcie historii. Świat przedstawiony w serialu to próba odpowiedzi na pytanie, jak mogłoby dziś wyglądać społeczeństwo uniwersum Watchmen, które przeżyło tak potworną tragedię.
Opowieść toczy się przede wszystkim w czasach bieżących, a akcja od czasu do czasu przeskakuje, żeby nakreślić nam tło zdarzeń i budować intrygę. Rzecz rozgrywa się przede wszystkim w Tulsie, gdzie zamaskowani policjanci walczą z przestępczością, a największym zagrożeniem dla społeczeństwa i dla nich bezpośrednio, jest skrajnie zradykalizowana biała supremacja zwana Kawalerią, której członkowie porzucili kaptury Ku Klux Klanu na rzecz masek Rorschacha – innego zamaskowanego bohatera, który hardo i bezkompromisowo walczył z wszelkimi przejawami przestępczości i niekoniecznie miał dobrze poukładane pod sufitem.
W centrum opowieści jest Angela Abram (w tej roli Regina King), jedna z czołowych lokalnych policjantek, która w pracy nosi się jako Siostra Noc – śmiertelnie niebezpieczna, świetnie wyszkolona zamaskowana mścicielka. Świat, w którym przyszło jej walczyć z przestępczością nie jest daleki od naszego, ale jego dziwaczna, nieco dystopiczna otoczka i struktura, mówi nam wprost, że panika, która przerodziła się w traumę, przekształciła się w coś jeszcze innego – coś unikatowego, smutnego i gorszego.
Punktem zapalnym historii ponownie jest morderstwo.
Tym razem ginie wysoko postawiony przedstawiciel władz, którego śmierć wstrząsa jego współpracownikami. Angela zrobi wszystko, by dowiedzieć się, kto stoi za śmiercią jej przyjaciela i co tym kimś kierowało. Czasy są ciężkie, widmo terroru wisi w powietrzu, a zabójstwo Judda Crawforda (tu zwyczajowo świetny Don Johnson) daje do myślenia i wskazuje, iż coś jest na rzeczy. Powtórka z rozrywki.
Ze starych Watchmenów jest Doktor Manhattan, który miał odfrunąć dekady wcześniej z Ziemi. Ozymandias przebywa w dziwnym, aczkolwiek pięknym miejscu, gdzie na potęgę morduje lokalne istoty. Z kolei Silk Spectre zaciągnęła się do FBI i jest cholernie skuteczna w tym, co robi, a przede wszystkim ściga zamaskowanych bohaterów. Wyrusza do Tulsy z wielkim niebieskim wibratorem przypominającym jej czasy, kiedy była partnerką Manhattana, by przyjrzeć się sprawie morderstwa Crawforda.
I muszę przyznać, że serial Watchmen to jest całkiem przyjemna historia o wszystkim i o niczym.
Damon Lindelof, twórca widowiska, dosyć zgrabnie bawi się spuścizną Moore’a, starając się opowiadać coś nowego, ale korzysta z podobnych chwytów i narzędzi. Raz bardziej, innym razem mniej udolnie. Czasem zaskakuje widza, innym razem łopatologicznie wykłada mu zawiłości świata przedstawionego, traktując go jak idiotę. Zaznaczam też, że komiks wypada znać, bo w gruncie rzeczy wiele Wam bez niego umknie.
Największą wadą serialu jest to, że niestety po seansie nie stawiałem sobie głębszych pytań. Właściwie była to dla mnie taka opowiastka dla samej radości opowiadania, gdzie mocno wybrzmiał wątek nierówności rasowej. Nie był głównym motorem opowieści, a jej ważnym elementem. Jednak tylko kwiatkiem do kożucha historii, która jest oparta przede wszystkim na wikłaniu i rozwikływaniu intrygi. To trochę za mało.
Jeśli podchodzicie do tego widowiska z nadzieją, iż wstrząśnie Wami jak komiks – to nie wstrząśnie. Przynajmniej mną nic nie wstrząsnęło. Opowieść sprowadza się do jednego wielkiego zwrotu akcji na końcu, jak to zresztą w komiksie było. I to mniej lub bardziej podskórnie unaocznia się coraz mocniej wraz z kolejnymi odcinkami, więc poziom zaskoczenia nie jest zdumiewający. Ponadto snuta historia była momentami nieco na wyrost i popadała w narracyjne mielizny, kiedy Lindelof starał się opowiadać o zbyt wielu rzeczach naraz, wszystko zatapiając w więcej niż widocznej i zrozumiałej niechęci do radykalnej prawicy.
Watchmen to serial nierówny – czasem dobry, czasem zły, czasem ładny, czasem brzydki.
Widowisko ma przecudowne momenty, jak scena z programu telewizyjnego z Zakapturzoną Sprawiedliwością, który z niekrytą wściekłością obija pyszczki niegrzecznym przedstawicielom władzy w pokoju przesłuchań. Jest po bandzie, jest stylowo, jest brutalnie i z dystansem. To scena z tych, po której chciałbym obejrzeć serial tylko o tym bohaterze, ubranym w taką noirową, wręcz zabytkową stylistykę, która mnie z miejsca połknęła i do niej tęsknię.
Jednak czasami z ekranu wylewa się irytująca, momentami wręcz prostacka poetyka Lindelofa, której nie szczędził nam w Pozostawionych (tamten serial kompletnie mnie nie kupił). Mam tu na myśli zarówno słowo, jak i obraz. Na szczęście tutaj swoje dziwactwa trzyma nieco mocniej na wodzy, chociaż dawał im miejscami upust, co działa na mnie niczym odgłos szeleszczącego styropianu lub gryzionej wełny – nie znoszę tego!
Widowisko ma świetne kreacje aktorskie, jak chociażby przywołaną już Angelę, którą z werwą i bezbłędnie sportretowała Regina King. I to niejedyne głośne nazwisko, bo dużą rolę ma również Jeremy Irons, który wcielił się w Ozymandiasa. Zagrał go świetnie, ale z drugiej strony jego bohater jest napisany licho. To postać totalnie przerysowana i jest zaledwie cieniem komiksowego narcyza z syndromem zbawcy. Momentami miałem wrażenie, że to wręcz bohater wyciągnięty z kreskówki. Mimo to Irons, to Irons i jak się okazuje, potrafi przed kamerą wyłuskać coś z niemal niczego.
Przerysowań i uproszczeń, a także lekkiego bzdurzenia jest tu więcej.
Niektóre elementy po prostu się ze sobą gryzą. Miesza się tu gotyk z nowoczesnością, a nowoczesność z urządzeniami przypominającymi te sprzed dekad. Rozumiem, że to inny świat, ale bywa strukturalnie niemal komiczny. Oglądając Mroczne materie nie miałem niewygodnego poczucia, że na ekran wkrada się niepotrzebny fałsz. Tutaj miałem.
Z punktu widzenia narracji nie czułem tego w zupełnie innym The Boys, czyli serialu, który miał więcej samoświadomości – czym i dla kogo jest. Niekoniecznie oczekiwałem po Watchmen groteski, która bywa nie na miejscu.
Na szczęście serial trochę nadrabia dojrzałością i bezkompromisowością wypowiedzi.
Ludzie są tu mordowani na wiele nieludzkich sposobów, penis Doktora Manhattana wzbudza zazdrość, a retrospekcja rzezi w Tulsie jest tak zarysowana, że niektórzy mogą uronić łzę, a reszta zaklnie nad chorym bestialstwem gatunku ludzkiego.
Z kolei od strony realizacyjnej nie ma się do czego przyczepić, chociaż też nie ma się nad czym zanadto rozpływać. To po prostu solidna robota, ale daleka od tego, co widzieliście w filmie – świetnie i na każdym kroku bezbłędnie radzącym sobie z przekładaniem na ekran estetyki komiksu.
Mam poczucie, że kontynuację Watchmen obejrzałbym z ciekawości, ale już bez większych emocji.
Ciężko byłoby mi ten serial polecić dziewczynie czy znajomemu, którzy na co dzień trzymają się z dala od historii o paniach i panach w trykotach obijających buźki złoczyńcom. Równocześnie jako fan komiksu i co dosyć nieoczywiste, fan filmu, nie jestem oczarowany tym, co obejrzałem na HBO GO, a jednocześnie daleko mi do bycia rozczarowanym.
Watchmen to serial na wskroś przyzwoity. Nie słaby, bo pochłaniający, mający momenty i nie wybitny, bo nieco dziwaczny, nierówny. Liczyłem na trochę więcej, ale nie uważam też, że czas przed ekranem był czasem straconym. Aczkolwiek w tym roku pojawiło się kilka seriali, na których bawiłem się po prostu lepiej i poprzeczka zawisła u mnie dosyć wysoko.
Oglądaj serial “Watchmen” na HBO GO ▶
Recenzja serialu Watchmen - sezon 1 (HBO GO)
Werdykt
Przyjemny, inteligentny, ale nieidealny.