James Wan w przerwie między kolejnymi przebojami o superbohaterach i wyścigówkach wrócił do horroru — gatunku, który wyniósł go niemal na szczyt łańcucha pokarmowego przemysłu filmowego. Niestety “Wcielenie” poraża nie tyle grozą zdarzeń, ile scenariuszową zgrozą usianą nieznośnymi farmazonami, uproszczeniami i tanimi chwytami.
CZYTAJ WIĘCEJ O:
WCIELENIE / HORRORY
“Wcielenie” to nieco innych horror, aniżeli to, co do tej pory serwował nam reżyser. Zamiast kolejnej silącej się na realizm i makabrę “Piły” czy “Obecności” wypełnionej śmiercionośnymi duchami, tym razem dostaliśmy coś w nurcie slasherowatego body horroru ze sporym dodatkiem efektów specjalnych oraz historią tak przejmująco bzdurną, że aż dziw bierze, iż ktokolwiek przy zdrowych zmysłach przez scenariusz przebrnął, a co dopiero myślał o jego realizacji i jeszcze te głupoty na ekran faktycznie przeniósł.
Warto zaznaczyć, iż chociaż film jest horrorem pełną gębą, to momentami tak żenującym, że aż śmiesznym. Jednak jako komedia zdecydowanie się nie sprawdza i lata świetlne dzielą go od kultowej “Martwicy mózgu” czy nawet takich przyjemnych głupotek jak “Zombiebobry”. Poważnie, jest aż tak źle i można to dostrzec już po pierwszych minutach filmu.
“Wcielenie” opowiada o seryjnym mordercy z niewyjściową twarzą i niespotykanymi nawet pośród olimpijczyków umiejętnościami lekkoatletycznymi.
Żeby nie zrobić z filmu “Teksańskiej masakry piłą mechaniczną w Houston”, jako że akcja widowiska rozgrywa się w wielkim mieście (w tym przypadku nie w stolicy Teksasu, a w Seattle), postanowiono nadać wielkiemu złemu nieco zagadkowości. Mniej lub bardziej nieopatrznie wyposażono go w kilka żenujących przedmiotów, których wstydziliby się nawet antagoniści najgorszych horrorów z lat 80. — prochowiec z lumpeksu i złoty kastet połączony z trójzębem (zapewne jest jakaś profesjonalna nazwa na coś takiego).
Historia rozpoczyna się od sceny rzezi w placówce medycznej. Gdybym chciał ironizować, to napisałbym, że mrok i zagrożenie wgryzają się w trzewia, kiedy świadkujemy tej mordowni. Do najbliższego spożywczego stamtąd daleko, że ho ho, a sam budynek jest na tyle monumentalny, iż można go pomylić z obiektem postawionym przez hrabiego Drakulę w napadzie nostalgii za starymi, dobrymi czasami. Całość dopełniają walające się dookoła flaki, bryzgająca we wszystkie strony krew i biegający jak oszalali pracownicy placówki. Widowiskowy to wstęp do późniejszej katastrofy.
Akcja przeskakuje na lata po tamtych wydarzeniach. Przenosimy się do domu niewylewającego za kołnierz męża Madison, który poza tym, że najbardziej na świecie lubi leżeć i oglądać telewizję, to od czasu do czasu okłada żonę. Niedługo później on ginie zaatakowany przez ciężkiego do zidentyfikowania napastnika (wiadomo kogo), a ona traci nienarodzone dziecko. Od feralnej nocy kobieta zaczyna widzieć kolejne morderstwa osób, które przeżyły rzeź sprzed lat. Doświadcza je niczym sny na jawie, w których praktycznie sparaliżowana musi być cichym świadkiem. Współczujemy jej i zastanawiamy się, dlaczego ten przykry obowiązek spadł właśnie na nią. Szybko zauważamy, że między nią a psychopatycznym rzeźnikiem musi być jakiegoś rodzaju więź.
Rozpoczyna się policyjne dochodzenie przypominające swym profesjonalizmem jeden ze wstydliwszych odcinków “Mody na sukces”.
Madison żywo w nim uczestniczy, a zdrowy rozsądek widza jest krok po kroku drylowany, niemal do ostatniej krzty tego rozsądku zdrowotności, przez opowieść bez większego składu i logiki. A kiedy historia spina się we w miarę sensowną opowiastkę w trzecim akcie, jest z jednej strony za późno, by widz wybaczył “Wcieleniu” głupotki, a z drugiej pozlepiano pomysły tak od czapy, że te tanie chwyty i dyrdymały obrażają gust i inteligencję.
Im dalej w las, tym czeka nas więcej fabuły przypominającej fanfik trzynastoletniego entuzjasty kina grozy klasy C sprzed dekad. To ten typ produkcji, w której policjant nie wzywa posiłków do pogoni za mordercą rodem z komiksów o superbohaterach i sam stawia mu czoła, pomimo tego, że nie ma z nim najmniejszych szans w pojedynkę. Jeśli ktoś pokonuje zewnętrzne schody przeciwpożarowe niczym mistrz w bieganiu płotki, to należy założyć, że ciężko będzie kogoś takiego spacyfikować samemu.
We “Wcieleniu” cała intryga jest nieprzyjemnie nieciekawa i tak zwyczajnie po ludzku bajkowo-głupia (nie obrażając przy tym bajek, które bywają o niebo mądrzejsze). Wszystko po to, aby pod koniec spróbować zaskoczyć widza nagłym zwrotem akcji. Ten mnie szczególnie nie zaskoczył. Jedynie pogłębił uczucie zażenowania, gdyż bardzo szybko doszedłem do wniosku, że dostanę coś w stylu tego, co finalnie zaserwowano. Co nie znaczy, że zawsze potrzebuję, aby scenarzysta był przynajmniej krok przede mną, ale tutaj nawet tym mnie nie ugoszczono.
Ogląda się to jak słaby horrorowy miniserial przycięty do półtoragodzinnego filmu.
Tylko tutaj niemrawe zdjęcia mieszają się z efektami specjalnymi — znośnymi, ale czasem pasującymi do opowieści niczym pięść do oka. Najpewniej zostały wykorzystane tylko po to, aby było co pokazać w zwiastunach. Nazwisko reżysera oraz zapowiedzi filmu obiecywały wiele — to muszę przyznać. Na obietnicach się skończyło i ładne obrazki oraz ciekawy pomysł na kino gatunkowe nie wystarczyły, aby piać z zachwytu. Gdyby scenariusz przepisano, gdyby produkcję przemyślano… Wiele gdybania.
Obraz rozpaczy dopełnia gra aktorska. I nie zrozumcie mnie źle — jedni grają lepiej, drudzy gorzej, trzeci prawie wcale. Jednak najgorsze było to poczucie, iż niektórzy aktorzy nie wiedzieli do końca, co właściwie mają grać, więc zagrali cokolwiek, czasem sprawiając wrażenie, że czytają drętwe kwestie z kartki. Jedynym pocieszeniem jest to, że Annabelle Wallis wcielająca się w główną bohaterkę, dała z siebie wiele więcej, aniżeli reszta ekipy, aby ten słaby film nie był ujmą w jej portfolio.
“Wcielenie” to nie jest film z tych tak złych, że aż dobrych.
To nie jest też produkcja, której z uwagi na inne walory mógłbym wybaczyć nieprzyjemne wady. “Wcielenie” jest byle jakie i nic nie pozostaje po nim w pamięci, poza uczuciem straty czasu. Jeśli chcecie sobie marnować życie słabymi horrorami — droga wolna, możecie zacząć od tego potworka. Ostrzegałem.
Recenzja filmu "Wcielenie" ("Malignant")
Werdykt
“Wcielenie” to nie jest film z tych tak złych, że aż dobrych — jest byle jakie i nic nie pozostaje po nim w pamięci.