Pomijając treść i jakość, Wiedźmin sam w sobie jest wielką rzeczą. W końcu polska literatura nie jest ochoczo rozchwytywana przez amerykańskich filmowców. Z widowisk liczących się w jakikolwiek sposób, do głowy przychodzi mi zaledwie kilka adaptacji – Quo Vadis, Solaris i Czas Apokalipsy. Proza Andrzeja Sapkowskiego jest bodaj pierwszym razem, kiedy tamtejsi twórcy zabrali się za serial wywodzący się z naszego dorobku pisarskiego. Z jednej strony to powód do dumy dziś, z drugiej do utyskiwania, że tak późno i nie do końca udanie.
Zanim włączyłem Wiedźmina, starałem się oczyścić umysł z wszelkich emocji. Przyznaję, że się we mnie nieco tliły przez pewien czas. Aczkolwiek nie mogłem sobie pozwolić na zepsucie odbioru serialu poprzez odkrywanie go z perspektywy książek, gier, a przede wszystkim nadziei i obaw innych osób, które w sieci nierzadko wylewały nań wiadra pomyj na długo przed obejrzeniem widowiska.
Wiem, że ostatecznie niemożliwe jest, by otrzepać się z wszelkich sentymentów i lęków, ale jednego jestem jeszcze bardziej pewien, że nie życzyłem produkcji Netflixa źle. Chciałem po prostu dobrze bawić się podczas śledzenia przygód Białego Wilka, bez względu na to, z jakim szacunkiem produkcja podchodziłaby do książkowej sagi i jak bardzo odcinałaby się od pomysłów znanych z serii gier CD Projekt Red. Finalnie nie piałem z zachwytu, ale na szczęście daleki jestem od tego, by nazwać serialowego Wiedźmina nieporozumieniem.
Wiedźmin jest odważny, bo zamiast powoli budować tytułowego protagonistę, żwawo sięga do historii kilku postaci naraz.
Serial opowiada przede wszystkim o tytułowym wiedźminie, wspaniałym i śmiertelnie niebezpiecznym Geralcie z Rivii. Ponadto sporo miejsca poświęca problemom z garbem i złym zachowaniem Yennefer oraz mocno wgryza się w tragedię i tułaczkę Ciri. Takie podejście siłą rzeczy jest dosyć problematyczne, bo wymaga wielu akrobacji scenopisarskich, których produkcja nie unika.
Geraltowi już w pierwszej chwili udało się mnie kupić. Na wstępie dostajemy scenę walki z przerośniętym pajączkiem (nazwijmy gadzinę umownie) i gdyby każdy serial fantasy rozpoczynał się od ubijania czegoś w rodzaju kikimory, to nie pogardziłbym taką spektakularną powtarzalnością. Chociaż jest to nieco teatralne starcie, to nie można mu odmówić uroku. Widz od razu wie, z czym ma do czynienia i na co może liczyć. Nieco później bohater wykonuje kolejne zlecenie, ale nie wszystko idzie po jego myśli. Wdaje się w konflikt z miejscową ludnością, który kończy się krwawą jatką. Po tych wydarzeniach na dobre przylgnie do niego łatka słynnego w swej niesławie Rzeźnika z Blaviken. Sporo tu akcji, której na szczęście nie przykrywa polityka, jakkolwiek tej tu też niemało.
Niemniej ważna dla opowieści jest Yennefer, która wykupiona za bezcen przez czarodziejkę, niedługo później szkoli się w magicznym fachu. Widzimy dziewczynę pogrążoną w depresji, fizycznie zdeformowaną, a sama nauka nie idzie jej najlepiej. Jednak w pewnym momencie bierze się za siebie i z brzydkiego kaczątka przeistacza się w łabędzia, który nie wyzbywa się złych nawyków, za to czaruje po mistrzowsku.
Z kolei Ciri tuła się po nieznanym jej świecie, krańcowo różnym od cintrijskiego dworu, w którego cieple dorastała. Księżniczka nie może wrócić do domu skąpanego we krwi i ogniu za sprawą bestialstwa nilfgaardzkich najeźdźców. Nastolatka nie jest jeszcze w pełni świadoma tego kim, a właściwie czym jest, ale moc, która w niej drzemie, skutecznie broni ją przed ciągłym zagrożeniem. Za Ciri ruszył pościg i nierzadko zdana jest tylko na siebie.
W tle mamy wojnę, spiski, namiętności i liczne przygody, których zgłębianie byłoby bolesnymi spoilerami. Jednego możecie być pewni – dzieje się i to dzieje się dużo!
Wiedźmin zaczyna się z przytupem, jak Hitchcock przykazał, a później napięcie, akcja i emocje próbują nas uwodzić na wszelkie możliwe sposoby.
Raz ten podryw wychodzi lepiej, innym razem gorzej. Fabuła miesza twórczością Sapkowskiego jak w kotle. Coś od siebie dodaje, coś z prozy ujmuje, coś przekłada na inne miejsce, ale ostatecznie dostaliśmy opowieść w duchu literackiego oryginału.
Na papierze wyglądałoby to całkiem przyjemnie, ale na ekranie scenariusz miewa problemy. Czasem narracja jest świetna, zdarzenia są mocne, humor często trafia w punkt, a sama intryga interesująco się rozwija. Innym razem dialogi nieco siadają, a pojedyncze wydarzenia nie wykorzystują drzemiącego w nich potencjału.
Od zdawkowości gorsze jest wyłącznie to, jak postanowiono poprowadzić akcję.
Wiedźmin opowiada o bohaterach na sporej przestrzeni czasowej i nie ma jasnego wyjaśnienia, kiedy dane wydarzenia się rozgrywają. Muszę przyznać, że w pewnym momencie troszkę zgłupiałem, włączyłem pauzę i sięgnąłem do internetowej ściągi, bo pewne rzeczy zaczęły mi się mieszać. Mam ten problem, że po czasie nie pamiętam wielu zdarzeń z wszelkiej maści dzieł kultury, które miałem w rękach czy śledziłem na ekranie, ale z drugiej strony serial to serial i jako widz oczekuję sprawnego przeprowadzenia przez opowieść. Tutaj nie ma wymówek.
Narracja powinna zajmująco i bez zadyszki prowadzić tego, który książki czytał i doskonale je pamięta; tego, który czytał i pamięta to wszystko piąte przez dziesiąte; i tego, który w rękach miał tylko książkę kucharską. Wiedźmin tego nie robi. Bywa narracyjnie irytujący i gdyby nie to, że w ostatnich odcinkach wszystko zbiega się we w miarę sensowną całość, to niedaleko było mu do nieprzyjemnego anachronizmu, a momentami jego struktura jest niewybaczalnie anarchiczna.
Zabrakło kogoś w pokoju scenarzystów, kto zaproponowałby przejrzystsze i przyjemniejsze snucie historii.
Scenariusz Wiedźmina wręcz wył o przepisanie przez kogoś, kto potrafiłby mu nadać mocny kręgosłup fabularny. Powoli zaczynałem przywykać do zabawy miejscami, czasem, bohaterami i ich relacjami, ale i tak pozostał pewien niesmak. Zło to zło, jak powiada Geralt. Ja dodam do tego jeszcze inną wiekopomną sentencję, że co za dużo, to niezdrowo.
Ponadto niektóre wykorzystane książkowe wątki można było pominąć lub przepoczwarzyć je w coś świeżego, bo część z nich wypadła na ekranie nieco żenująco. Niechlubnie góruje tutaj odcinek, gdzie mamy szybko i niezbyt ciekawie nakreśloną scenę z dopplerem wycinającym nieładny numer swojemu mocodawcy. Pojawia się również smok, nieodłączny element fantastyki, którego wątek tutaj wypadł tanio i nieprzekonywająco nawet w tym gatunku. Szybkie pojawienie się Yennefer na przyjęciu po przejściu “operacji” nieco ją upiększającej, która była skrajną torturą, również było co najmniej naciągane.
Finalna bitwa sili się na spektakularność, ale sceny większych starć nie są konikiem twórców i w drugim sezonie powinni mocniej przyłożyć się do elementów batalistycznych. Jest jeszcze moment kulminacyjny, który był tak grubymi nićmi szyty. Nawciskano weń tak wiele, że dziwi mnie, iż nikt nie zauważył jak niechybnie goni w stronę groteskowości. Przez co konkluzja widowiska kompletnie mnie nie kupiła. To było przeznaczenie i poetyka – zwróci mi ktoś uwagę. Mhm – odpowiem mu z przekąsem.
Jakkolwiek nie da się nie zauważyć, że Wiedźmin bywa również brutalnie fajowski.
Sceny starć między Wiedźminem a resztą świata to nierzadko małe-wielkie perełki. Są harde, szybkie, bezwzględne, a gęsta czerwień żwawo tryska dookoła. Ciężko zarzucić cokolwiek choreografii bijatyk. Gdybym miał rozdawać pozłacane statuetki za najlepsze tegoroczne serialowe obijanie pysków i odcinanie kończyn, to z Wiedźminem mógłby się tylko mierzyć Wojownik.
Serial ma również momenty, które milutko łechcą próżną fanowską waginę. Wbrew grafomańskiemu wyrażeniu, nie mam tu na myśli scen seksu. Te nie bardzo do mnie trafiły, nawet pomimo tego, że Anya Chalotra wygląda bardzo przyjemnie nago, a sugestie mojej dziewczyny, chyba sprowadzają się do tego, że portretujący Geralta Henry Cavill, jest nieco przystojniejszy ode mnie. Jednak w całym tym ich rozbieraniu nie ma większej magii, a czasem nawet sensu. I pisze to ktoś, kto uwielbia seks i nagość w filmach, serialach, wszędzie. Za to, gdy usłyszymy bohatera rzucającego charakterystycznie stękające słowo “zaraza”, to momentalnie robiło mi się miło i wilgotno. Jeszcze milej jest, kiedy bohater wyraża się z pieszczotliwą dbałością o Płotce, bo to wspaniały koń. Nie dodaje to głębi, ale na pewno serial dzięki takim niuansom nabiera ciężkiego do podrobienia stylu.
Cieszą i bawią także starcia z kolejnymi paskudztwami.
Niektóre z nich zrobiłyby furorę w horrorach i niemal wszystkie doskonale oddają klimat mrocznego fantasy. Maszkary są wykonane pieczołowicie, a nierzadko wręcz piekielnie pięknie, kiedy pominiemy ich potworną naturę. Jednak są również nieco mniej ujmujące elementy nieludzkie, jak smoki, które z kolei większego wrażenia na mnie nie zrobiły.
Technicznie serial jest nierówny. Ma momenty i ma dołki. Spektakularne sceny mieszają się z tymi, które wyglądają dosyć biednie. Piękne widoki przeplatają się ze zdjęciami korzystającymi z nieciekawych szaroburych filtrów, które nadają produkcji niemrawy charakter. Właściwie poza walkami i niektórymi krajobrazami, nie ma tutaj wiele przestrzeni na podziwianie kunsztu operatorskiego. Wiedźmin wygląda przez większość czasu najwyżej poprawnie. Maskuje to nieco przyzwoita praca scenografów i kostiumografów.
Obsada? Może być.
Z całej gromady aktorek i aktorów najbardziej do gustu przypadła mi Anya Chalotra, która z pazurem wcieliła się w Yennefer. Jest piękna, zblazowana i smutna jednocześnie. Czasem nieco na wyrost, a i tak bliska niepisanemu ideałowi.
Największy problem mam z Henrym Cavillem. Chociaż szybko go w roli protagonisty polubiłem, to są momenty, kiedy wygląda bardziej jak bawidamek z okładki magazynu dla pań i tak się zachowuje, niż jak doświadczony życiem i tułaczką wiedźmin, który z niejednego pieca chleb jadł i niejednego potwora zdzielił śmiertelnie mieczem. Czułem nieszczerość lub przynajmniej naiwną chłopięcość w jego grze. Jednak przez większość czasu Cavill wypada naprawdę przyzwoicie i wzbudził moją sympatię.
Większych emocji nie wzbudziła we mnie Freya Allan jako Ciri. Jest po prostu poprawnie sportretowaną bohaterką, ale ani do jej gry nie wzdychałem, ani nie miałem żadnych szczególnych powodów do narzekań.
Na drugim planie przewija się cała masa artystów i trzeba tu przede wszystkim wspomnieć o Joeyu Bateyu wcielającym się w rozśpiewanego druha naszego bohatera, czyli w Jaskra, który bywa rozbrajający. Jego szlagier Toss a Coin to Your Witcher jest beznadziejny, ale w swej beznadziejności cudowny. Niestety muzycznie widowisko jest prawie żadne. Poza niewyszukanymi, ale ujmującymi śpiewami wspomnianego przyjemniaczka, nic więcej w głowie mi nie zostało.
Z kolei największym rozczarowaniem jest nijaka Triss w wykonaniu MyAnny Buring. Chciałbym o niej jak najszybciej zapomnieć, bo kompletnie nie czuję tej bohaterki.
Wiedźmin to serial wielu “ale”, ale przyzwoity.
Nieprzyjemne uczucie niedosytu miałem praktycznie przez cały sezon, ale widowisko ma świetne momenty i jest charakterne. Ostatecznie ogląda się je przez większość czasu bardzo przyjemnie. Muszę przyznać, iż pomimo licznych stęków i jęków, dobrze się na serialu bawiłem. Jednakże nie zmienia to tego, że to czy tamto można było zrobić nieco lepiej, ciekawiej i sprawniej.
Nie jest to klasa Gry o tron, Spartakusa, Człowieka z wysokiego zamku czy Mrocznych materii, do których grona Wiedźmin widocznie aspiruje, ale mimo to przypadł mi do gustu ten świat, ci bohaterowie i chętnie spotkam się z nimi raz jeszcze.
Oglądaj serial Wiedźmin w serwisie Netflix >>
Recenzja serialu Wiedźmin (The Witcher) - sezon 1 (Netflix)
Werdykt
Nie bez wad, ale i nie bez zalet. Irytuje i wciąga. Chcesz go czasem wyłączyć, a po finale chcesz więcej.
Dzięki za tę recenzję. Już zwątpiłem w internet po tym co dało się przeczytać w ostatnim tygodniu. Szeroko pojęty hejt jaki wylał się na ten serial jest naprawdę zastanawiająca. Przypominam, że porównania do Gry o Tron napędzali sami blogerzy/recenzenci. Wiedźmin nigdy nie będzie GoT, bo to zupełnie inny typ serialu. Wiadomo, że główni bohaterowie nie będą padać jak muchy bo jest ich za mało, mniej jest też wątków. Przypominam również, że GoT miała również mniej lub więcej drobnych niedociągnięć, które do 7 sezonu nikomu z dziennikarzy nie przeszkadzały. Całość krytyki wygląda tak, jakby wszyscy chcieli zarobić na klikalności i wybrali do tego najprostszą drogę. Dlatego dzięki za tą względnie obiektywną recenzję z konstruktywną krytyką, przywróciłeś mi wiarę w internety 🙂
P.S.
Jak mawiał klasyk “prawdziwego mężczyznę poznajemy po tym jak kończy…” więc szanowni krytycy/dziennikarze/blogerzy – poczekajcie do końcowych sezonów zanim wypuścicie swoje największe psy gończe za Wiedźminem.
Prawdę mówią to nie mam nic przeciwko negatywnym, jak i bardzo pozytywnym opiniom o Wiedźminie czy jakimikolwiek innym filmie czy serialu. Każdy ma prawo do własnej opinii i tak długo, jak długo to nie jest właśnie hejt, a zwykłe wyrażenie subiektywnej opinii, to niech sobie piszą. Inna rzecz, że wiem, że są przypadki recenzji mieszających głośne produkcje z błotem dla klików, ale… Na głupotę nie ma plastra.
[ten komentarz nie nadaje się do publikacji, gdyż osoba komentująca jest rasistą]
jedno wielkie nieporozumienie którego nie można nazwać adaptacją, brak logiki każdym odcinku. Wciśnięta na siłę poprawność polityczna.