https://www.youtube.com/watch?v=6NUcxJYKljM
Wybory Paytona Hobarta to Glee w nowych szatach. Wracamy do czasów licealnych, ale zamiast zmagań chóru szkolnego, dostaliśmy zabawę w politykę. Słodko gorzki serial Ryana Murphy’ego w cukierkowej stylistyce próbuje pokazać nam ignorancję ludzi dążących do celu po trupach. I chociaż widowisko ogląda się dosyć przyjemnie, a scenarzyści podnoszą ważne tematy, to serial przeszarżował i na koniec dnia miałem poczucie straconego czasu.
Wybory Paytona Hobarta to historia o tytułowym licealiście z Santa Barbara, który skrupulatnie zaplanował swoją przyszłość. Cele ma jasne, ambitne i dąży do nich krok po kroku. Chce dostać się na Harvard i zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych. Jednak zanim trafi do Białego Domu, sprawdza swoje możliwości, startując w wyborach na przewodniczącego samorządu uczniowskiego. W jego liceum roi się od uczniów mniej lub bardziej dzianych rodziców, którzy częściej kupują nowe ubrania, niż spłukują wodę w toalecie. Jednocześnie mają poczucie, że to od nich zależy przyszłość świata. Chcąc zatrzymać katastrofę klimatyczną, uważają, iż najlepszym pomysłem jest pozbycie się plastikowych rurek z terenu szkoły.
Chociaż Payton wybory traktuje jako przygrywkę przed prawdziwą karierą, nie ma zamiaru odpuszczać czy bawić się w półśrodki. Rywalizacja jest zażarta. Bez większych problemów godzi się na brudne chwyty. I chociaż podczas walki o stołek nieraz zadaje sobie egzystencjalne pytania, to i tak po trupach, pomimo prywatnych dramatów i zagwozdek, zrobi wszystko, by wygrać. Serial w licealnej pigułce, zdawkowo, ale jednak oddaje mechanizmy działania wielkiej polityki. Wewnętrzne tarcia, przejmowanie zasobów przeciwnika, wykorzystywanie słabszych do partykularnych celów – to wszystko tu znajdziecie.
Netflix podpisując 300-milionowy kontrakt z Ryanem Murphym, wiedział, co robi. Twórca przyciąga masy i jest gwarantem tsunami nagród branżowych. Jednak najnowsze widowisko, chociaż stylowe, to daleko mu do największych hitów pokroju American Crime Story.
W głównego bohatera jego najnowszego serialu wcielił się Ben Platt, który w roli błyszczy, gdy konwencja mu na to pozwala. Jego gra jest jak cały serial. Momentami niezdrowo telenowelowa, by chwilę później zamienić to w porządne aktorstwo. I nie jest to kwestia artystów, bo w matkę Paytona wcieliła się doświadczona Gwyneth Paltrow, ale ona również popada w takie skrajności. Myślę, że Ryan Murphy postrzega zabawę tonacją opowieści w kategorii umowy pomiędzy nim a widzem, dając sobie przyzwolenie do zrobienia na ekranie czegokolwiek, na co ma ochotę. Jednak nie przyklęknę przed jego wielkością i zgrywami, tylko dlatego, że lubi bawić się konwencją i wcześniej odnosił na tym polu sukcesy. Tutaj mnie to drażniło i wybijało z rytmu.
Podobnie jak to, że Paytonowi twarzy użyczył 26-letni aktor. W niektórych produkcjach to się sprawdza. Nie mam problemu, z tym że Zendaya wciela się w młodszą postać w filmach o Spider-Manie czy w Euforii, jednak tutaj takie podejście jest przestrzelone. Podstarzali licealiści w Wyborach Paytona Hobarta nie tyle kolą w oczy, ile je niemal wydłubują i najchętniej zdarłbym z nich pozerskie sweterki i wyrzucił z planu.
W dodatku postacie są zarysowane grubymi kreskami, a ich głębię oddają niemal wyłącznie problemy, z którymi muszą się zmagać. Payton sprawia wrażenie, jakby był pisany co kilka odcinków przez nowego scenarzystę mającego jedynie ogólne wyobrażenie o tej postaci. Raz jest socjopatycznym dupkiem, innym razem do rany go przyłóż. Bywa sympatyczny, a jednocześnie jest przemądrzałym bufonem. Napina muskuły, by za pięć minut wypłakiwać się do poduszki. Pozuje na wielkiego stratega i inteligenta, a co rusz wybiera fatalnie… To postać totalnie niekonsekwentnie napisana i kiedy już zaczynałem czuć do niego jakąś sympatię, zaraz robił się totalnie irytujący. Brakuje tu solidnej osobowości, chociaż widać, że aktor, który się w niego wcielił, robił, co mógł, by nadać temu sens.
Wybory Paytona Hobarta to serial, z którym trzeba się oswoić i pozwolić mu się nieco omotać.
Jeśli jednak poczujecie, że przejaskrawienia i uproszczenia Was męczą, to szybko zmieńcie serial, bo dalej nie będzie lepiej. Myślę, że tutaj najbardziej odnajdą się fani Glee czy Królowych krzyku. Świadomy kicz jest tu wszechobecny, a pstrokata stylistyka sprawia, iż przywołane widowiska, jawią się niczym stonowane.
To lekka, ale nieunikająca trudnych tematów opowieść, bijąca oczy kolorową formą, która niestety na koniec dnia sprawia wrażenie średniego licealnego klona House of Cards. Produkcja jest zbitką przyzwoicie połączonych pomysłów, ale nie zawsze trafiających w punkt i ostatecznie widowisko nieco odpycha tym, że jest jedną wielką kalką wszystkiego tego, co do tej pory widzieliście.
Współscenarzysta, reżyser i producent w jednym, wepchał do serialu problemy osobiste, społeczne, kwestie mniejszości seksualnych… Odhacza, co tylko może w 8-odcinkowym widowisku.
Im większe sukcesy odnosi, tym większym zaufaniem jest darzony. Zdobył niemałe grono fanów, którzy z wypiekami odpalą wszystko, co nakręci. Jednak wraz z przyjściem niemal pełnej swobody twórczej, której daje upust w Wyborach Paytona Hobarta, poczułem nadmiar Ryana Murphy’ego w Ryanie Murphym. Serial jest ucieleśnieniem jego twórczego autografu, a tym samym przesytu, kiedy myślę o treści, jak i formie.
Jakkolwiek są momenty, kiedy fabuła płynie, a wisielczy humor uderza w odpowiednie nuty. Cieszy również to, że pomimo licznych uproszczeń, interesująco oddano mechanizmy działania świata polityki. Dostaliśmy zmagania z wewnętrznymi ograniczeniami, kreowanie wizerunku i prezentowanie metod działania w sytuacjach kryzysowych. Dlatego nie mogę napisać, że to serial bez zalet.
Wybory Paytona Hobarta to widowisko niczym animacje Pixara, chcące bawić wszystkich.
Niestety serial starający się być dla każdego, tak błyszczy i puszcza oko do widza, że szybko robi się ciężkostrawny. Abstrakcje wykreowanej rzeczywistości i absurdy sytuacyjne, z którymi widowisko nas konfrontuje, chwilami są wręcz odpychające. Serial nie ma samoświadomości i sprawia wrażenie stworzonego, dla samej radości opowiadania.
Podobnie rzecz się ma z wepchaniem całej gamy wątków i problemów – od samobójstwa po próbę morderstwa. Są strasznie powierzchownie potraktowane. Z jednej strony opowieść stara się być mądra, wręcz przemądrzała, ale nie ma ambicji, by skupić się na prezentowanych tematach. Nie można być lekkim, odjazdowym komediodramatem z jednej strony, satyrą z innej, a jednocześnie silić się na głos w ważnych sprawach, kiedy te zmieniają się jak w kalejdoskopie. A nawet jeśli można, to tutaj się to nie udało.
Jeśli Wybory Paytona Hobarta to miał być obraz polityki przedstawiony przez pryzmat pseudolicealnej rzeczywistości, to cel został osiągnięty. Jednak po drodze wydarzyło się zbyt wiele i to zbyt wiele zostało zaprezentowane zbyt pobieżnie. Ponadto Ryan Murphy odtwórczo i niekoniecznie ciekawie kalkuje dokonania innych i boleśnie przejaskrawia rzeczywistość. Wrzuca też na barki bohaterów zbyt wiele. Piętrzące się problemy zaczynają męczyć na długo przed ich eskalacją, która następuje na moment przed finałem.
Jakkolwiek widać, iż Ryan Murphy miał przynajmniej przez moment ambicje, żeby opowiedzieć o czymś ważnym. Niestety na ambicjach się skończyło.
Nie mogę napisać, że wszystko poszło źle. Pomimo tego, że nie śledziłem historii z zapartym tchem, to kilka razy się uśmiechnąłem, a nawet niemal wzruszyłem. Ponadto bardzo podobały mi się nieliczne wstawki musicalowe. Narracja jest lekka i zwariowana, więc serial ogląda się w miarę bezboleśnie.
Jeśli bliżej Wam do Glee niż do Konfliktu, to zapewne będziecie narzekali mniej niż ja. Jeśli z kolei Królowe krzyku nieprzypadły Wam do gustu, a uwielbiacie American Crime Story, to będziecie raczej zawiedzeni. Wiem, że powstanie drugi sezon i jeśli nie będę w jakiś sposób zmuszony, by go zrecenzować, to go nie obejrzę.
Serial Wybory Paytona Hobarta w serwisie Netflix
Recenzja serialu Wybory Paytona Hobarta - sezon 1 (The Politician) (Netflix)
Werdykt
Wybory Paytona Hobarta to nieco groszy dzień w biurze Ryana Murphy’ego.